stała zakonnicą, postanowiła sobie trwać w panieństwie całe życie. Bóg chciał widocznie inaczej, bo wyszła w końcu za Józefa Orlicza z Pieńczyc, ojca Tereni. Kilkoro dzieci starszych straciła, co znowu sobie poczytywała za karę, jak zawsze i wszystko, aż dostała manji na tym punkcie. Gdy Terenia, najmłodsza, przyszła na świat, Joasia wymarzyła sobie, że ona odkupi błąd matki i przywdzieje habit. Joasia, panie drogi, to wyjątkowo zacna kobieta, ale okropnie biedaczka nieszczęśliwa. Trzeba być dla niej wyrozumiałym, bo to męczennica własnego obłędu.
W miarę słuchania słów pani Śniadeckiej, zdawało mi się, że i ja dostaję obłędu. Co się ze mną wówczas działo, opisać nie potrafię, nie zdołałbym wyrazić. Gdy cichy głos tej pani umilkł, powtórzyłem, jak w malignie:
— Joasia?... klasztor?... Co to jest, na Boga?
Nagle myśl piorunowa zapaliła mi iskrę w mózgu, iskrę oślepiającą. Chwyciwszy ręce pani Śniadeckiej, spytałem nie swoim głosem:
— Kto zamknął małą Joasię w klasztorze, w Belgji?
— Co to panu?... Jezus, Marja!...
— Kto zamknął Joasię w klasztorze? — powtórzyłem gwałtownie.
— Jej własny ojciec, podobno za jakieś swoje grzechy....
— Jak się nazywał jej ojciec?...
— Krzysztof Hradec-Hradecki.
— Co to panu, drogi panie? Pan tak strasznie zbladł — usłyszałem przerażony głos Śniadeckiej.
Wyprostowałem się i, odetchnąwszy głęboko, przetarłem ręką czoło wilgotne. Krew spłynęła mi do serca.
W tej chwil weszła Terenia. Na widok jej smutnej
Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/305
Ta strona została przepisana.