Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/329

Ta strona została przepisana.

Wyciągnęła do mnie ramiona i czerwonemi ustami mówiła półszeptem:
— Pan mi się strasznie podoba... ja pana kocham! czy pan tego nie widzi?... czy pan jest jak kamień?... Skosztuj moich ust... raz... a już skuję...
Żądza buchała od niej jak z krateru namiętności; dławiła się żądzą.
Było to coś wprost bezczelnie haniebnego.
Pomyślałem mimowoli, że, gdyby tak ta hetera przyszła do mnie przed dwoma miesiącami, może byłbym bezwzględny nawet w stosunku do Gabrjela. Ale dziś?.... Nie!!... Odczuwałem do niej nieprzeparty wstręt. Jej natarczywość odpychała mnie i gniewała.
Z sali dochodziły teraz subtelne tony muzyki Gabrjela. O ironjo! grał „Warum“ Schumanna.
Stojąc ciągle naprzeciw wyzywającej Weroninki i patrząc na nią spokojnie, rzekłem zimnym głosem:
— Mam nadzieję, że pani usłucha mojej prośby, gdyż w przeciwnym razie ja będę zmuszony opuścić ten pokój.
— Nie, bo zostaniemy w nim razem.
— Czy pani nie obliczyła się z następstwami swego kroku?... czy pani nie rozumie na co się naraża?...
Żachnęła się gniewnie.
— Mówiłam już panu, niech pana o to głowa nie boli... to moja sprawa...
— Ach tak, prawda!... Więc zapowiadam pani ostatni raz, że przez wzgląd na Gabrjela, który tam gra, marząc o swojej narzeczonej i przez wzgląd na służbę w pawilonie....
— Wszyscy śpią! — przerwała bezwstydnie. Jesteśmy zupełnie swobodni.