Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/33

Ta strona została przepisana.

chylając naprzód wysoką, chudą postać. Spostrzegłem, że rozmowa nasza miała świadków. Pod filarami ganku, stał Paschalis przyczajony, twarz jego zdaleka podobna była do głowy starego osła. Z poza gaju, skąd wyszła babka, wyglądał, chowając się za jodłę, stangret Bogdziewicz. Poznałem go odrazu po bokobrodach i jednem oku. Oko to, o spojrzeniu ostrem jak strzała, przeszywało mię na wskroś. Wzruszyłem ramionami, zaczynało mnie to wszystko śmieszyć. W przedpokoju babka Gundzia zrzuciła burkę, zanim zdążyłem jej pomóc, z tąż samą żywością powyciągała nogi z otchłannych kaloszy i czapkę cisnęła na stolik. Figurę miała okropną, wysoką, płaską, w szarej sukni. Głowa duża, sucha, o twarzy ściągłej, bardzo bladej, trzymała się sztywno na cienkiej szyji jakby na sztabie żelaznej. Włosy obfite zupełnie białe, gładko zaczesane w zwinięty ciasno warkocz na tyle głowy... Rysy twarzy, wydatne, usta zaciśnięte jakby gniewnie i czarne, długie brwi, nad czarnemi oczami, czyniły tę fizjonomję niezwykle surową o nieubłaganym wyrazie.
Prócz wspaniałych kolczyków z perłami, wiszącemi prawie do pół szyji, babka miała jeszcze suknię zapiętą wielką broszą brylantową z perłami: trzy perły także w kształcie gruszek jak wielkie łzy. Na chudych palcach pierścienie i sygnety.
Babka kiwnęła na mnie ręką. Przez parę dziwacznie umeblowanych pokoi weszliśmy do małego gabinetu, gdzie palił się, na wielkim kominie, suty ogień, trzaskając wesoło.
Tu dopiero babka podała mi rękę nerwowo, tak, że zaledwo dotknąłem ustami jej palców.
— Siadaj... no, tu naprzeciw mnie.