— Kopję... tylko kopję... gdzie ona jest?...
Zwróciłem się do Krzepy z poleceniem, by z pawilonu przyniósł moją walizkę.
Stary wybiegł pośpiesznie. Paschalis patrzał na sygnet. Oczy zwilżyły mu się łzami. Rozpatrywał pierścień szczegółowo, w rozdygotanych rękach, obracając go na wszystkie strony. Powtarzał cichym, łzawym głosem:
— Ten sam, ten sam! Tym sygnetem pieczętował testament... podawałem lak... pamiętam jakby to było dziś... To nie kopję, to oryginał testamentu jaśnie pan znalazł... Kopji żadnej nie było!...
Zachichotał śmiechem ironj i i zwątpienia w prawdę moich słów. Szyderstwo było w tym śmiechu szatańskim.
Krzepa nie wracał długo. Niecierpliwiłem się, bo Paschalis mnie męczył swoim wzrokiem i widoczną niewiarą.
Gdy nareszcie borowy powrócił, niosąc walizkę, z robiłem mu cierpką wymówkę za marudztwo.
— Ale... bo tam, w pawilonie... jaśnie panie, coś się dzieje, czy co? — rzekł z zagadkowym wyrazem twarzy.
Nie zwróciłem uwagi na jego słowa... Otworzyłem walizkę i pokazałem dokument. Paschalis zatrząsł się cały.
— Pismo księdza!... To testament! — zawołał z wybuchem. — Gdzie podpis, gdzie podpis pana Hieronima?!
Chwycił za papier. Uniosłem w górę dokument.
— Więc słuchajcie!...
W miarę czytania odczuwałem, że zbliża się jakaś chwila decydująca, że zaraz nastąpi coś nieoczekiwanego, coś epokowego, co się już nasuwa jak przeznaczenie... Wrażenie tego było tak silne, że poddałem się mu w zupełności... Coś się zbliża, coś zaraz nastąpi...
Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/343
Ta strona została przepisana.