Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/356

Ta strona została przepisana.
2. września.

Wczoraj eksportacji Paschalisa towarzyszyły nieoczekiwane tłumy ludzi. Była to istna manifestacja, której się nie spodziewałem. Zdaje mi się jednak, że, niestety, nie chodziło tu głównie o złożenie hołdu zmarłemu, ale o zobaczenie mojej osoby, a zapewne i babki Zatorzeckiej.
Setki spojrzeń czułem na sobie. Ja i babka byliśmy przedmiotem ogólnej uwagi. Ani mnie, ani jej tembardziej, nie było to przyjemnem, lecz wyszła z próby z godnością. Do zamku jednak prócz nas dwojga, miejscowej służby i księdza nikt nie wszedł więcej.
Z murów, w których Paschalis spędził właściwie całe swoje życie, wynieśliśmy go we czterech: ja z Krzepą i Korejwo z Bogdziewiczem. Babka szła za nami sama, za bramę zamkową, gdzie czekał na nią powóz.
Okrutną wprost w tej chwili kakofonją była muzyka Gabrjela. Głuchy na moje prośby, by uszanował ten moment uroczysty, grał jakieś fugi, warjacje huczne, którem i rozbrzmiewał cały dziedziniec zamkowy i które wpadały bestjalskim akompanjamentem w monotonne melodje śpiewów rytualnych. Wszyscy obecni spoglądali w okna pawilonu, otwarte urągliwie, z zabobonną trwogą i niepokojem. Było to rzeczywiście demoniczne skojarzenie dźwięków, jakby akord piekielny do śpiewów i modłów żałobnych.
Na trakcie ujrzałem po bokach tłumu parę ekwipaży z dworów ziemiańskich. Czy i tych wiodła ciekawość?...
Wśród tłumów, bezpośrednio za zwłokami, niesio-