Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/37

Ta strona została przepisana.

— Nie wiesz?... no, więc, skoro nie wiesz, to nie przesądzaj sprawy.
Nie powiedziała mi tego, co mówił Kacper o owych światłach w zamku. Nie zdradziłem się, że o tem wiem.
Tymczasem podano drugie śniadanie. Obiad jadają tu o szóstej wieczorem. Gabrjela nie było. Na wyrażoną przezemnie uwagę, czy nie chory, babka sarknęła:
— Przecież on z dnia robi noc, a w nocy awanturuje się zawsze. Uciekniesz ty z Krąża, gdy go lepiej poznasz — zaśmiała się przykro.
— Kogo?... Gabrjela... czy Krąż?...
— Wszystko!
Wszedł rządca Korejwo, mężczyzna w starszym wieku, rubaszny, o dobrodusznym wyrazie twarzy pospolitej. On także, usłyszawszy moje nazwisko, spojrzał na mnie z takiem zdumieniem, jakby własnym oczom nie wierzył. Nagle stanął przed nami Gabrjel, kwaśny, niewyspany. Podał mi rękę, poprawiając monokl dwoma palcami. Babkę przywitał, cmoknąwszy ją w rękę w powietrzu.
— Cóż to za objawienie, że tak dziś wcześnie? — spytała staruszka.
— Musiałem leczyć pacjenta, jest przeziębiony.
— Kto?
— Fortepian, przecie nikt inny mnie tu nie obchodzi.
— Cóż mu się stało? — spytałem z uśmiechem.
— A cóż, Kacperek kochany, wietrzył salę, gdy padał deszcz, jemu się zdaje, że Blüthner, to stara pierzyna i zwyczajny cymbał, z którym się można obchodzić jak kto chce.
Przydreptała do stołu nowa osoba: jejmość o kształ-