Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/38

Ta strona została przepisana.

tach powydymanych jak balony. Wdzięki te były tak silnie oklamrzone gorsetem, że aż wystąpiły jej na twarz ogniste wypieki, włosy miała rude, przypieczone żelazkami w nioby i pukle.
Szła, podrygując, z piersią jak kopuła podaną naprzód, wystrojona, w lekkiej, różowej, młodzieńczej sukni; prawdziwa reklama pretensji, bez kwalifikacji do tego. Podbiegła z ciężką imitacją lekkości do Gabrjela i rzekła z umizgiem:
— Niech mnie pan przedstawi temu panu.
— A po co, on to sam zrobi — odrzekł Gabrjel, zabierając się do polędwicy.
— Roman Pobóg — rzekłem z ukłonem.
Cofnęła się i oniemiała. Oczy jej zamigotały niespokojnie, wyglądała na przerażoną.
— Czy pani zwarjowała? — sarknęła babka gniewnie.
Jejmość opanowała się natychmiast i podała mi rękę z godnością niewypowiedzianie śmieszną.
— Jestem Chmielnicka, w prostej linji od...
— Od bat’ki Chmielą i jakiejś krasawicy z Zaporoża — rzekł Gabrjel z humorem.
— Et! pan Gabrjel to zawsze dokuczliwy.
— Nie zawsze, tylko przy tak podłej polędwicy.
— Albo, jak fortepian kataru dostanie — uśmiechnął się Korejwo.
— A tak, bo cały Krąż nic nie wart wobec mego Blüthnera.
— Są ich tam przecie całe zastępy — dogryzła babka.
— Ale on jedyny.
Gabrjel z kwaśną miną jął dogadywać babce w sposób bardzo niesympatyczny. Widziałem, że staruszka