Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/40

Ta strona została przepisana.

Spojrzała na mnie bezmiernie zdumionemi oczami, usta jej się zatrzęsły, jakby z wrażenia. Usiadła dziwnie zmieniona.
— Są rzeczy, z których żartować nie wolno — rzekła półszeptem, z naciskiem.
— Nie wolno! — powtórzył Gabrjel z patosem, podnosząc wysoko palec wskazujący i grożąc nim nad swoją głową. Oczy przytem roztworzył szeroko, tak, że monokl spadł mu prosto na talerz i osiadł na gęstym sosie jak liść na błocie.
— O... do czarta!...
Był zły, zaczął z niezwykłem namaszczeniem wyjmować monokl palcami i widelcem, ocierał go chusteczką do nosa, którą potem bez ceremonji rzucił w potrawę i krzyknął na Kacpra ostro:
— Daj drugi talerz, a uważasz... zęby w gardło, ośle!...
Chłopak dusił się od śmiechu. Hetmanówna schowała twarz w chustkę.
Zacząłem mówić o czem innem, bo i mnie komizm tej chwili, a zwłaszcza mina Gabrjela, ubawiła serdecznie.
W toku mojego opowiadania zauważyłem, że babka spogląda na mnie ciekawie i jakoś inaczej, niż przedtem.
Przyciszonym i trochę drżącym głosem spytała mnie, czy dawno straciłem matkę. Rozmowa skierowała się na moją rodzinę i Uchanie. Babka była powściągliwa w pytaniach, ale wyczułem, że temat ten interesował ją i zarazem bolał.
W wyrazistych oczach babki był stały niepokój, często dostrzegłem w nich wzruszenie, tłumione jakby gniewem.