Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/41

Ta strona została przepisana.

Po śniadaniu udałem się z Gabrjelem do jego pokoju. Słusznie mówiła babka, że posiada on zastępy fortepianów. Wielki okręgły salon zastawiony był tylko temi instrumentami. Naliczyłem ich dwanaście. Jak duże foki rozpierają się tu wszędzie błyszczące ich cielska. Odróżnia się mahoniowy przepiękny Blüthner, polisandrowy, jakiejś starej firmy pyszny okaz i wązki wydłużony antyk klawikord, wielce widać sfatygowany kolejami swego istnienia, pełen inkrustacji emaljowanych, medaljonów i złoceń.
Wszystkie fortepiany starannie pozamykane, oddalone od kwiatów, których tu jest również pełno i bardzo niepospolitych. Doniczki kwiatów pogrążone są w porcelanowych wazonach, widocznie się tu obawiają, by wilgoć najmniejsza nie zaszkodziła płucom faworytów.
Posadzka jak szkło, żadnego dywanu, ściany pokryte białym jak marmur stiukiem, puste, gdyż, jak twierdzi Gabrjel, obrazy tłumią akustykę. Na wprost Blüthnera, na sztalugach, stoi portret kredkowy młodej, ślicznej dziewczyny. Główka malownicza z rozpuszczonemi warkoczami przykuwa wzrok. Nie chciałem pytać, ale byłem pewny, że to Weroninka. Sprytny, zalotny wyraz jasnych oczów, na portrecie, zaciekawia. Przyglądałem się zbyt długo. Gabrjel majstrując coś około fortepianu, rzucił na mnie okiem.
— Podziwiasz Glicynję Krąża? Kredka nie jest w stanie wykazać całego jej piękna. Zdawaćby się mogło, że wszelkie strachy powinny się łasić do niej, jak psy i nie dokuczać jej, a oto, widzisz, jest inaczej. Weroninka chora z powodu wczorajszego dowcipu pradziadunia.
— Czy ona mieszka w zamku? — spytałem.