Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/42

Ta strona została przepisana.

— Nie, gdzież tam! W prawym pawilonie, ale tam widziano światła lepiej, niż u nas.
Byłem ciekawy, kim jest Weroninka, lecz ponieważ Gabrjel nie zdradzał chęci mówienia o niej, nie pytałem. Natomiast prosiłem go, by zagrał.
— Teraz?... nigdy! Nie grywam za dnia.
— W takim razie do widzenia, idę na przechadzkę.
— A nie natknij się gdzie na Hieronima, a gdyby, to mu powiedz odemnie reprimendę za nastraszenie Weroninki — zawołał za mną.
Wyszedłem na dziedziniec, mający w pośrodku skupinę drzew, rozejrzałem się ciekawie dokoła.
Dziedziniec zamyka wielka brama murowana, z daszkiem staroświeckim, z wieżyczkami, nie tyle ładna, ile ciężka i jakaś więzienna. Minąwszy ją, ujrzałem przed sobą przestrzeń wzgórzystą, okoloną czarną linją lasu. Pod lasem błękitniały dymy, zapewne wioska.
Na polach zielonych od zbóż stoją drzewa pojedyncze, jak maćkowe grusze, gdzieniegdzie kępa tarnin, wszystko w mętnym tumanie deszczowego pyłu miało w sobie przedziwną melancholję. Poza prawym pawilonem zamku grupują się murowane budynki gospodarcze, dawniej widocznie świetne, dziś bardzo zębem czasu naruszone, gdzieniegdzie prawie walące się.
Jaskrawe plamy nowych budynków odcinają się wyraźnie na tle tych szanownych pół-ruin, świadcząc sobą, że jest tu jakaś ręka w tym Krążu, która nie zapomina o przyszłości, nie unicestwiając zabytków przeszłości. Nie czułem jednak ochoty do zwiedzania gospodarstwa, tem bardziej, że przy budynkach kręcili się ludzie, ja zaś wolałem być sam. Zawróciłem przeto w przeciwną stro-