rokiem wieńcem, by znowu podpłynąć pod potężny cokół gmachu zamkowego, liżąc w pokorze jakby jego stopy. I... oto znowu odsuwała się łagodnie dalej i dalej, ustępując miejsca rozbuchanej masie drzew, cofniętych ku rzece i odkrywających wielką płaszczyznę przed tarasem zamczyska.
Wyglądało to tak, jakby niezliczone legje starodrzewiu odepchnęły od zamku natrętną rzekę i stały na straży, by nie powróciła. Dobra nazwa — Krąż — rzeka istotnie otacza całą wyżynę krętem kołem, bo i w oddali po stronie prawego pawilonu i folwarku poza nim, prześwitywały znowu stalowe fale, i słychać tam było przytłumiony huk wody. Wodospad, porohy jakieś, czy młyn? Nie zastanawiałem się nad tem, gdyż zajął mnie teraz widok zamku, odkrytego w całej chwale archaizmu i siły. Gmach nie jest kolosalny, ale jednak duży. Ściany łamane we wnęki i występy murów, okrągła narożna baszta zębata z wąskiemi oknami, parę krużganków i wieżyczki. Dach ciężki, także łamany z blachy dobrze zczerniałej. Taras otoczony kamienną balustradą, z niego wiodą do wewnątrz wielkie oddrzwia, zaokrąglone u góry, jak dwie połowy tarczy. Okna wysokie i wąskie na parterze, na pierwszem i drugiem piętrze są już rozmaite, widać nawet kilka weneckich, snać dorabiano je po kilku wiekach istnienia zamku. Wogóle gmach jest nieco pokiereszowany w stylu, wskutek nowożytnych dotknięć ręki profana, ale całość robi wrażenie ogromne.
Coś mi się zaczynało śnić.
Jakieś nowe, a nieznane melodje napływały hucznemi tonami, ni to dźwięki kopji, uderzanych o pancerze i szczęk dzirytów... ni to chrzęst rozwianych piór... husarzy... czy łoskot walących moździerzów...
Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/44
Ta strona została przepisana.