Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/46

Ta strona została przepisana.

widać rzekę, łąkę i wioskę pod czarnym murem lasu, kurzącą teraz smugami dymów, które w zapadającym mroku nabrały błękitno-sinych tonów.
Rozgwar drzew nie ustawał i oprócz tej chrzęszczącej rozmowy, szelestnych szeptów gałęzi i konarów, żadne inne odgłosy nie dochodziły. Byłem pod wrażeniem dziwnego niepokoju, koncentrującego się w pytaniach: poco tu jestem i niezwykłej podświadomej pewności, że jestem tu przywołany potężną wolą przeznaczenia, czy może fantomu?... Pierwszy raz nie władałem sobą, pierwszy raz byłem pod mocą czegoś, co mnie opanowywało bez mojej woli, bez mojej świadomości. Odnosiłem jedno tylko wrażenie, że nie przypadkiem jestem w Krążu, lecz, że to jest konieczność, wynikła z szeregu faktów, poprzedzających mój przyjazd.
Niepojęte zagadki szły ku mnie z tych starych murów, magnetyczny fluid trzymał się tu uparcie i popychał do wnętrza. Pogrążyłem się w mgławicy własnej psychiki, której nie mogłem zgłębić i nie chciałem. Może to wpływ zabobonów, krążących dokoła zamku, lecz na to chyba jestem zbyt trzeźwym. Pogrążony w tej zadumie, usłyszałem nagle czyjeś kroki na asfalcie chodnika, pod tarasem. Wychyliłem się poza balustradę.
Kroki zbliżały się. Szedł Gabrjel. Mijał zamek, nie widząc mnie. Zmierzał na lewo, w stronę prawego pawilonu. Domyśliłem się, że zapewne idzie do Weroninki. Znikł wreszcie w podłużnym niskim budynku w głębi parku. Nie zauważyłem przedtem tej budowli.
Wkrótce błysnęło tam światełko i rozjaśniła się prawie cała ściana pochyła do wewnątrz, a więc to cieplarnia.
Teraz dopiero zrozumiałem, skąd Gabrjel ma w po-