małem się, gdyż tak wypadało w mojej roli. Dziewczyna jak wiewiórka zbiegła z drabinki z okrzykiem przerażenia. W tej samej chwili wszedł „tatko“. O, błogosławiony mój pomysł udanego wtargnięcia! Gdybym się był wahał, co?... Gabrjel wziął za rękę piękną pannę i rzekł niedbale:
— Przedstawiam... pani mego kuzyna... Romana Poboga... panna Weronika Ślazówna...
— Pan Ślaz — dokończył rekomendacji, wskazując na „tatkę“.
Podałem im rękę, patrząc z zaciekawieniem na pannę. Ale uniżoność, z jaką mnie witał „tatko“, jego uparte wpatrywanie się we mnie, jego cała z gruba ciosana postać zastanowiły mnie. Kim on jest? Wygląd niższego oficjalisty.
— Wielmoż... Szanowny pan wczoraj w nocy przyjechał?... ja wiem, z naszym panem Gabrjelem. Jakże się wielmożne... szanownemu panu oranżerja podobała? bo to jest moje gospodarstwo.
Prezentancja dopełniła się sama przez się... a więc ogrodniczka! Zauważyłem, że ile razy „tatko“ zdradzał tendencję nazwania mnie wielmożnym, córka gwałtownym znakiem mimicznym hamowała go w zapędzie. Ów pan Ślaz przypatrywał mi się natrętnie i chciał widocznie o coś spytać, ale zawahał się. Zamieniał z córką porozumiewawcze spojrzenia... Ona również patrzyła na mnie wzrokiem przestraszonym.
Sytuacja była zabawna, lecz nieprzyjemna... Tu chyba wszyscy widzą we mnie jakiegoś upiora?...
Ślaz pokazywał mi oranżerję, bogatą w okazy kwiatowe. Niepokój ogrodnika rósł widocznie. Nareszcie skorzystał, że Gabrjel z Weroniką ukryli się w gąszczu palm i spytał zniżonym głosem:
Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/48
Ta strona została przepisana.