Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/49

Ta strona została przepisana.

— Wielmożny pan jakoby nazywa się... Pobóg... przepraszam... ale pan Gabrjel tak mówił.
— Nie jakoby — ale jestem istotnie Pobóg.
— Rzeczywiście... tak... bo to nawet podobny jasny pan do... (przeżegnał się) panie świeć... — rozejrzał się trwożnie dokoła. — Ech!... nie będę wspominał.
— O czem to pan nie będzie wspominał? — spytałem, podchodząc do niego bliżej...
Ślaz odskoczył odemnie przerażony... Zakrył sobie oczy.
— Co u djabła! co za komedje pan wyprawiasz?
Byłem już zły.
Gabrjel usłyszał mój podniesiony głos i wyszedł z Weroninką z za klombu palm. Spojrzał na nas i widocznie zorjentował się w sytuacji. Ale zamiast do ogrodnika, zwrócił się do swej panny. Podprowadził ją do mnie i nagle żywym ruchem obmacał mię obu rękami od szyji do stóp, jakby dokonywał osobistej rewizji.
Stało się to tak prędko, że nie zdążyłem zaprotestować.
— No, widzi pani, że to człowiek żywy, nie zaś duch.
Mówiąc to, ujął rękę Weroninki i dotknął nią mego ramienia.
— Cóż, nie boi się już pani? — spytał z odcieniem ironji.
— Powiedz nareszcie, Gabrjelu, za kogo mnie tu biorą? bo nie spotkałem osoby w Krążu, którejbym nie przeraził. Domyślam się, że przypominam zapewne jakiegoś upiora, grasującego w Krążu. Dziś wieczorem idę do zamku.
— Ach! ach! — wykrzyknął jednocześnie tatko