Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/52

Ta strona została przepisana.

Znowu cisza głucha.
— Kto to jest Krzepa? — spytałem.
— Stary borowy — odrzekł Korejwo.
— Trzebaby zobaczyć... Paschalisa... ale ja nie pójdę za nic na świecie! — zawołała z emfazą hetmanówna.
— Ja mam nocny objazd — bąknął Korejwo.
— Ja pójdę — rzekłem spokojnie.
— No... a ja idę do siebie — zadecydował Gabrjel. — Dobranoc państwu.
Skinął głową wszystkim i wysunął się z jadalni. Za nim wyszła hetmanówna, Korejwo także gdzieś znikł, jak kamfora. Kacper patrzał na mnie z przerażeniem.
— Jaśnie pan pójdzie... tam... do zamku?... Oj, jaśnie panie... oj, lepiej nie...
Poklepałem go po ramieniu wesoło, wychodząc z pokoju, gdy umiejscowił mię głos babki.
— Roman! — zawołała ostro.
Zbliżyłem się do niej, odsyłając Kacpra za drzwi. Stała wyprostowana, oparta o poręcz krzesła, bardzo blada, ze ściągniętemi brwiami i grozą w oczach.
— Pójdziesz tam, naprawdę?...
— Pójdę... babciu.
— Masz silne nerwy?...
— Ależ zapewniam cię, babciu, że się niczego nie boję... odwiedzę Paschalisa, zobaczę, co mu jest.
— Do sali... głównej, mahoniowej, nie idź... posłuchaj mnie, Romek.
Spojrzałem na nią uważnie, była wzruszona. Podała mi długą, suchą rękę. Ucałowałem ją serdecznie. Staruszka ta była dla wszystkich zimna, odpychająca, ale w
jej wzroku, skierowanym na mnie, dostrzegam czasem jakiś cieplejszy promień.