Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/54

Ta strona została przepisana.

ści i stęchły zapach niewidzianego wnętrza. Zapaliłem zapałkę, lecz zgasła natychmiast pod wpływem wilgoci i powietrza. Jednakże przez tę sekundę światła zdołałem zauważyć drzwi w głębi tej sionki. Trafiłem do nich po omacku. Ciężkie oddrzwia uchyliły się cicho, błysnęło mdłe światełko w ciasnej izbie. Wszedłem, zatrzymując się na progu.
Na łóżku pod ścianą siedziała skurczona figura męska, plecami do mnie. Człowiek ten pochylony nad łóżkiem, rozmawiał półgłosem z kimś leżącym na pościeli. Domyśliłem się, że to Paschalis i Krzepa. Niezauważony, usłyszałem przyciszone ich głosy;
— Mówił co do was?
— Nie... pokazał na papiery, które zawsze ma przy sobie. Dobrze ja jego rozumiem, wiem, czego chce... Ot co!... kiedy nie było, to nie było, ale kiedy jest, żyje i przyjechał, to Krąż do niego należy... Ksiądz drugą noc przychodzi do mnie, taki straszny! Drugą noc światło w zamku... Boże zmiłuj się... pewno on potępiony...
— On by zaś znowu? taki święty?... prędzej stary...
— Stary umarł z czystem sumieniem, Staremu nic, to Halmozena pokuta.
— Jak tak będzie dalej...
Chrząknąłem i podszedłem do nich. Człowiek siedzący na łóżku zerwał się na odgłos kroków, ale gdy on i leżący Paschalis ujrzeli mnie, na twarzach ich odbiło się wyraźne przerażenie. Skinąwszy głową na niskie, za niskie stanowczo ukłony starego borowego, który ucałował moje ręce z powagą, zacząłem wypytywać Paschalisa, co mu jest. Był jeszcze bardziej żółty, niż dziś rano. Twarz jego pergaminowa mogła być twarzą niebożczyka, gdyby nie te żywe, palące oczki zielono-żółte, które