Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/61

Ta strona została przepisana.

Gdzie?... ależ napewno?...
Nagle olśniewa mnie świadomość rzeczy.
— To mój sen.... to mój uparty sen....
Wzdrygnąłem się.
— Jasny panie!....
Dałem znak Paschalisowi, aby nie przeszkadzał i parzyłem... patrzyłem... Blask świec czerwono-żółty, pełniąc po bladej twarzy portretu, ożywiał ją w szczególny sposób. Oczy piwne mówiły, mówiły coś najwyraźniej, wpijały się we mnie z nakazem i mocą jakiejś woli niepojętej a władczej.... brwi jeżyły się gniewnie, usta pod małym ciemnym wąsem drgały życiem.... zaraz przemówią.... ręka oderwie się od poręczy krzesła i człowiek ten wystąpi z ram..., stanie tu przy nas.... a może pójdzie naprzód, gdzieś w mrok sali, by mnie prowadzić... jak tam ten... ze snów, by mi coś nakazywać, coś wskazując.
Byłem zdenerwowany, przykuty do miejsca i wpatrzony w portret, zrozumiałem, że trzeba odejść, chcąc być panem siebie i zachować zupełny spokój wobec służby... Dreszcze zimne obsypywały mię gradem kolącym. Zapragnąłem nagle powietrza, ruchu przestrzeni. Przedewszystkiem oddalenia się od tego portretu sobowtóra, wpatrzonego we mnie i z pod upartego wzroku Paschalisa i Krzepy....
Ocknąłem się obrzuciwszy wzrokiem salę.... Cała ściana długa i ciemna obwieszona postaciami portretów... Ujrzałem na sobie mnóstwo oczów.... i miałem tego dosyć, doprawdy dosyć. Dawniej śmiałbym się z takich Wrażeń, dziś ani chwili nie zostałbym tu dłużej. Skinąłem na Paschalisa i prędko opuściłem salę. Niewiem jak Przebiegłem ten zator komnat i salonów. Paschalis i Krzepa zaledwo za mną zdążyli. W jakimś korytarzu,