Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/68

Ta strona została przepisana.

mógłby mnie nawet całować, a on nie zobaczyłby napewno.
— A gdyby?... wówczas straszyłbym w Krążu nie jako żywy, lecz jako umarły. Co?...
— A pan dałby się zabić dla mnie... bo pan Gabrjel pozwoliłby się za mnie porąbać, za to ręczę. On mnie strasznie kocha.
— Aż strasznie?... Gabrjelu, tu jesteśmy — zawołałem.
Śmieszna mina Zatorzeckiego, węszącego jak wyżeł za zwierzyną, ubawiła mnie.
— A... ładnie! — pisnęła Weroninka — to zamiast się ze mną schować, pan jego woła?
— Teraz już zapóźno, niestety...
Gabrjel podszedł szybko i przyjrzał się najpierw mnie, potem Weronince.
— Szukam was po całym Krążu.
— Was, czy mnie? — zapytała kokieteryjnie i wsunęła rękę poufale pod ramię Gabrjela, zaglądając mu pod jego monokl. Zatorzecki uśmiechnął się po swojemu, krzywiąc usta. Zerknął na mnie niechętnie i zaczął coś szeptać do Weroninki. Skorzystałem z pierwszej uliczki bocznej, by ich zostawić sam na sam. Po chwili rozległ się śmiech ogrodniczki, piskliwy, nieprzyjemny. Obejrzałem się. Z poza drzew ujrzałem głowę dziewczyny na ramieniu Gabrjela i twarz jego nad jej twarzą.
Zatem wszystko w porządku.
Postanowiłem iść do zamku. Skierowałem się przez trawniki do tarasu, bez wielkiej nadziej i, że tędy wejdę do wnętrza gmachu. Drzwi w kształcie tarcz były zawarte szczelnie. Chciałem raz jeszcze w pełnem świetle obejrzeć ich antyczne okucia i budowę, której topory,