Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/88

Ta strona została przepisana.

Długo nie namyślając się podniosłem Gabrjela pod pachy i posadziłem na siodło.
— Goljat!... a to dopiero Goljat z ciebie, Romku — pisnął Gabrjel.
— Dalej!....
Dalej było to samo, w końcu zaszła konieczność powrotu do domu. Babka Gundzia wyszła naprzeciw nas.... milcząca, ironiczna.... Na Gabrjela nie patrzała.
Bogdziewicz z triumfem w złośliwem oczku zabierał Zooża.
— Dobry koń, ale narwany — ostro rzekł Gabrjel — trzeba go objeździć. Jeżdżę tylko na rumakach dobrze ujeżdżonych....
— Nawet na wodowozie naszym, ślepym, nie radzę jeździć bez Romana, — docięła babka sucho.
Gabrjel poszedł do oranżerji, mrucząc impertynencje pod adresem babki, Bogdziewicza, Zooża i zapewne, moim?
Pojechałem tedy sam na pola i lasy....
Po paru godzinach hasania, postanowiłem odwiedzić rodzinne groby Pobogów, na cmentarzu we wsi kościelnej Krąż, o parę kilometrów od rezydencji. Spoczywa tam pradziad Hieronim.
Wśród olbrzymich lip, chyba siostrzyc Czarnoleskiej, wznosi się kaplica-mauzoleum — cała w ranach od poodpadanego tynku, starożytna wielce, stylem, ponura. Przez małą bramkę w murze, okalającym cmentarzysko, wszedłem tam, z lekkim, podświadomym dreszczem, jaki się odczuwa może zawsze, wchodząc z zalewiska słonecznego w mrok królestwa śmierci. — Na lipach gruchały gołębie, gdzieś z bagien dochodziło monotonne kumkanie żab, zresztą cisza, spokój letniego po-