Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/93

Ta strona została przepisana.

— Dokąd pan idzie tak rano? — zapytała z zalotnym uśmiechem.
— Na pola i łąki, ale ponieważ spotkałem panią, pójdziemy razem — nieprawdaż?
— Naturalnie! — odrzekła, wdzięcząc się. — Ja już dawno chciałam z panem pójść na spacer, ale pan mi się zawsze wymykał.
— Żałuję niezmiernie, że jestem taki niedomyślny, ale to trochę i pani wina. Trzeba mnie było zachęcić. Jestem tu gościem.
— Ee! zachętę to pan miał, tylko nie chciał się pan na tem poznać! — dodała ze śmiechem, rzucając na mnie charakterystyczne spojrzenie.
Uśmiechnąłem się do niej również kokieteryjnie.
— Doprawdy?... jestem wdzięczny! Ale sądziłem, że Gabrjel miałby coś przeciwko temu. Jest on tak bardzo oczarowany panią.
Panna roześmiała się szeroko, ukazując szereg białych ostrych zębów, w oprawie koralowych dziąseł i blasku czerwonych ust.
— Ale ja nie jestem nim oczarowana!
— No, niechby to usłyszał!
— To i cóż... musiałby mnie najwyżej przeprosić....
— Pani zapewne lubi ten akt przeprosin?
— A co pan chce mnie pogniewać?...
— Broń Boże, nie mam tego zamiaru — odparłem lekko.
— Bo możemy się łatwo pogniewać! Ojej, czemu nie!
— Nie będzie jednak czasu na przeprosiny, gdyż jutro jadę.