Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/95

Ta strona została przepisana.

— Nie zrzekałem się, bo go nie posiadałem. Czy Panią specjalnie interesuje ta kwestja? — zapytałem poirytowany chciwą ciekawością dziewczyny.
— Tak sobie pytam, bo myślałam już, że Gabrjel tylko chwali się przedemną... a on mówi prawdę — dodała z uśmiechem triumfu i zadowolenia.
Skręciliśmy właśnie w stronę pobliskiego brzeźniaka. Weroninka nagle przystanęła i muskając kwiatem polnym odkryte głęboko ramiona, rzekła z umizgiem:
— Do lasu to już chyba boję się iść z panem, sam na sam.
— Dlaczego? czy jestem taki straszny dla pani? — spytałem, zapalając wolno papierosa.
Odrzekła ze skromną miną z którą jej nie było do twarzy:
— Ee... pan rozumie, do czego ja mówię!... Pewno, Ze straszny, albo lepiej powiedzieć niebezpieczny dla mnie...
— Zapewniam panią, że nie grozi pani odemnie żadne niebezpieczeństwo...
Weroninka zaśmiała się cynicznie.
— Z czego się pani śmieje?...
— Z tego, że pan co innego mówi, a co innego myśli. Ja widzę dobrze, że pan papierosa za papierosem pali, bo się chce... ratować...
— Ratować?... Od czego?!...
— Oho, niby to pan nie wie!... Ale pan jest i tak bardzo silny.... Gabrjel już dawno przypiąłby się do moich ust, jak mucha do cukierka, choć — gdzie jemu z panem się równać!... ale on za mną szaleje.
— Właśnie dlatego, że Gabrjel za panią szaleje