się w niej stanowcze postanowienie z nagle obudzonym strachem.
Dwie latarnie parowozu coraz bliższe i bliższe, niosą do niej okropny lęk. Jakiś kosmaty potwór chwyta ją za piersi.
...Nie, nie pójdę — słyszy wyraźny szept w struchlałej duszy.
... Więc się boisz? jesteś tchórzem — drwi znowu inny głos.
— Nie! nie! — zawołała głośno i nagle szarpnęła się. Jaś zdusił jej ramiona z okrzykiem:
— Nie pójdziesz! Zaraz przeleci. O! jak gna. Nie pójdziesz za nic! Nie puszczę!
Tarłówna wydarła się gwałtownie z rąk chłopca, chwyciła palto i zeskoczywszy na ziemię w kilku susach znalazła się na szynach. Za sobą słyszy przeraźliwy wrzask Jasia, zęby jej rozbiegane stuknęły o siebie aż ból sprawiając, nie jest w możności zatrzymania rozdygotanych szczęk. Orjentuje się momentalnie co do tożsamości toru, prędko owinęła szynelem całą swą postać razem z głową i rzucając spojrzenie przed siebie, padła piersiami na nasyp, wyciągając się pionowo jak długa w środku szyn. Żwir chrzęstnął i rozsunął się nieco pod jej łokciami, mocniej naciska go ciałem z raptownem pragnieniem zapadnięcia się pod ziemię. Ale piersi jej i nogi natrafiły na twarde drzewo podkładów. Gwizd lokomotywy przeszył powietrze, brzmi jakoś łagodnie, chociaż donośnie, smutek i tęsknota, czy nawet skarga, płynie w tym przeciągłym tonie świstu.
— Może to moja śmierć toczy się tam — myśli dziewczyna z dziwnym chłodem w mózgu.
Wpiła się ciałem w podkłady, przeraża ją szybki, jednostajny turkot coraz bliższy, bliższy. Ziemia drży, wydając z siebie jęk ponury, głuchy; zwiększa się on i rośnie, huczy w głębi ziemi, jakby wszystkie groby przemówiły. Przytłumiony ten zew zlewa się z dzwonieniem szyn cichem, drażniącem. W żyłach Andzi krew skrzepła, żelazne sztaby dźwięcząc skracały się coraz bardziej, idąc posłusznie pod ciężar pędzącej machiny. Szum się wzmógł, stukot kół i suchy klekot buforów spłynął w jeden potężny, mocarny odgłos. Drobna postać skulona w sobie, ale płasko przylepiona jakby do ziemi, leży cicho. Ciało jej bezustanku przebiegają dreszcze, lecz jednocześnie ogarnia ją bezwładność. Twarz ma w żwirze, w głowie przykrytej paltem panuje zamęt myśli nagłych i niknących, jak iskra piorunowa.
—... Lokomotywa zabije mnie, szyny brzęczą jak nożyce na stole, w który pięścią się wali... Boże, jak ten nasyp drży!... Co ja zrobiłam głupia warjatka!... Zobaczy mnie maszynista i dopiero będzie awantura. Jezus, Marja! zerwę się i ucieknę
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/10
Ta strona została skorygowana.