Matka Jasia tuląc Andzię do siebie, szeptała jej rozszlochana:
— Biedna dziecino, czeka cię los... Izy...
Nie pomogły tłómaczenia Tarłówny i jej chęć złagodzenia szorstkości ojczyma. Pani Malwina powtarzała uparcie z goryczą wielką:
— Okropny! Okropny człowiek!
Lora zaś starannie zamykała drzwi dokoła, przestrzegając matkę po swojemu, praktycznie.
— Niech mama tak nie mówi i cicho siedzi dotąd, aż sobie wybudujemy jaką chałupę w Smoczowie i pożegnamy te gościnne progi, wtedy dopiero będziemy obie gadały, co się zmieści, bo Jaś to nawet i tego nie potrafi.
Andzia wysłuchała mnóstwo gorzkich wyrzutów matki i córki, skierowanych do Kościeszy, poniekąd i do niej.
Przed wieczorem wyszła do parku, chcąc odetchnąć po nużącem popołudniu, spędzonem u ciotki.
Był zachód słońca, park tonął w czerwieni, prześwitywał łuną krwistą, gorzał ogniem. Brzozy zaledwie rozwite spływały bogatemi falami świeżej zieloności na swe pnie atłasiście białe, świerki ciemne, prawie czarne i wielkie jodły wyglądały w powodzi zachodu niby żałobne cyprysy. Cały park nabrał wypukłości i plastyki przedziwnej: każde drzewo, każdy krzew odcinał się osobno, każdy oblany był światłem i stał z własną odrębnością. Zachód prześwietlił park, nasycił go blaskami. Gdzieś w głębi koło stawów, kumkały żaby, zanosiły się od śpiewu słowiki, trelując z precyzją pojedyńcze tony.
Andzia przebiegła wszystkie ulice i zatonęła w głębi dzikiego parku, rozciągającego się po za stawami. Zamyślona, szła wolno po miękkiej, nowej trawie na przełaj, pośród brzóz wysokopiennych i niższych piramidalnych świerków. Była już blisko jaru, kończącego park. Stok góry parkowej spływał na dół dywanem fijoletowym sasanek, tkanym w żółte gwiazdy jaskrów, obrosły był ponadto niskiemi krzewami kaliny w kwieciu, tarnin i dzikich śliw. Dziewczyna zbliżyła się aż do zrębu, dość gwałtownie wpadającego w wąwóz głęboki i zupełnie zacieniony gąszczem krzów, jak puszcza. W tem stanęła — umiejscowił ją szmer szeptanych słów. Rozejrzała się dokoła. Opodal, na lekkim w tem miejscu skłonie góry, w cieniu dużej jodły, ujrzała dwie postacie, pochylone ku sobie w cichej rozmowie. Jedna wysoka, wielka, ze znamiennie pochyłym karkiem... Kościesza. Poznała go odrazu. Ale kto drugi?... Figura ni mała, ni duża, bo skulona, szara, bezbarwna, jakby krzak pokryty zgniłymi liśćmi... ale pomimo swej beztreściwości... ponura.
Tarłównie zamajaczyło odległe z przed roku wspomnienie.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/100
Ta strona została skorygowana.