kich kaczek. Olelkowicz potrafił całemi godzinami przesiadywać na Krasnej duszohubie, patrząc na zmienne panoramy moczarów, na których słońce tkało swe barwy złotolite. Patrzał i widział w tęczach czarnawą głowę Andzi, jej oczy przepastne paliły go pytaniem — czemu nie przyjeżdża i czy kocha?... Zrywał się wówczas w nim szalony huragan woli, jakby rozkaz by jechać do niej i wyrwać ją z pod opieki nienawistnego Kościeszy. I Olelkowicz biegł do domu podniecony, szczęśliwy na myśl o walce z tym człowiekiem, pewny uczuć Handzi, radosny do bezmiaru. Lecz gdy się już znalazł w Prokopyszczach, gdy wydał polecenie zaprzęgania koni, zapał jego stygł. Białe oczy Kościeszy urągały mu, głos drewniany brzmiał w myśli groźnie. Znowu Andrzej wpadał w apatję, znowu karcił i nie mógł zwalczyć siebie. Zaprzestał swych wycieczek na Krasną duszohubę, chodził teraz częściej na Temnyj hrad, bo ponura przyroda tego zakątka kojarzyła się lepiej z jego obecnem usposobieniem. Wpatrywał się w ciemno siwo-zieloną wstęgą obramowaną toń jeziorka, śledził powolny a jednostajny ruch milczącej fali i zatapiał się cały w myślach, zlewał się z naturą, nią żył, bo ona przypominała mu Andzię. I tak trwał.
Szedł oto teraz krokiem szybkim i po parogodzinnej wędrówce stanął nad ponuro lśniącą taflą jeziora. Otaczały go zewsząd bagna nieprzebyte, które on znając wybornie umiał wyzyskać. Wydeptał sobie dróżkę wśród moczarów, potem brodził po kępach ruchomych lub po zwałach gruzów porozrzucanych tam gęsto. Były to resztki dawnego zamczyska; dwie wieże poszczerbione przez wieki i kawały ściany zmurszałej, mchem porosłej, sterczały nieco dalej jak wyszczerzone spróchniałe zęby w gołej czaszce. Chłód tu był i lodowatość przygnębiająca.
Dookoła ruin rosły stare jodły, tak wielkie i rozłożyste, że ogromem swym imponowały wieżom zamczyska. Ruiny i jodły potężne, kilka dębów przepysznych panowało w okolicy. Górę zamkową ze wszech stron jakoby w ramy obejmowały moczary, których punktem głównym, niejako okiem ich, było jezioro. Tuż obok wody wyrastała skała olbrzymia, w kształcie obeliska, ciemno-rdzawa, siwym, suchym mchem porosła, pod nią Olelkowicz spoczął, odkładając na bok strzelbę. Obojętnie patrzał na wyżła jak zwęszywszy wydry, biegał ponad wodą merdając ogonem i chrapiąc rozwianemi nozdrzami. Rex zaczął nagle kopać ziemię, piszcząc, i skomląc radośnie, Olelkowicz instynktownie porwał fuzję, ale ją wnet odłożył z grymasem nudy na zmęczonej twarzy. Oparł strzelbę o wykrot skalny i pomyślał z ironją.
— Cóż tam wydra? Głupstwo!
Znowu Tarłówna zamajaczyła mu przed oczyma. Jest obe-
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/103
Ta strona została skorygowana.