cnie w Wilczarach, mówił mu to stary Grześko, ale już nie odbywa wycieczek pieszych po lesie, jeździ z Kościeszą, który zapewne omija starannie ostępy blisko granicy prokopyszczskiej
położone.
— Mógłbym pojechać do Wilczar — myśli Andrzej — ale to będzie korzystanie z sytuacji, poniekąd wyzysk.
Sposępniał jeszcze i wpadł w zadumę głęboką zatracając się w niej bez pamięci. Siedział tak głuchy i niemy długi czas.
— Dzień dobry panu!
Olelkowicz drgnął i obejrzał się.
Poza nim w pełnem świetle porannego słońca stała Lora Smoczyńska. Była rozpromieniona, świetlista, jakby blaskiem przesiąkła, z wysoko podkasaną spódniczką i lśniącemi zębami z pod warg ponsowych.
— Jaka dziś rosa, zamoczyłam sobie buciki.
— Pani tu tak rano?
— Czy pan nie kontent?
Olelkowicz powiódł oczyma dokoła.
— Aha! Szuka pan Andzi! Została w Wilczarach i jeszcze śpi, zresztą ona by tu nie doszła, na to trzeba odwagi, i trzeba mieć cel.
Olelkowicz już ochłonął.
— Istotnie podziwiam panią, tu moczary są niebezpieczne, przedewszystkiem trzeba znać wybornie drogę i orjentować się.
— Tych zachodów nie potrzebowałam, gdyż pan wydeptał dróżkę tak starannie, że ślepy by trafił.
— Skąd pani wie, że ja tu zachodzę?
— Wiem. Niech to panu wystarczy.
— Jaki zaś cel pani dzisiejszej wędrówki, o którym pani wspomniała?
— Szłam chcąc spotkać pana.
— Mnie?
— Tak!
Przez sekundę Andrzej myślał, że Andzia przysłała Lorę z jakiemś poselstwem, potem, że Lora sama od siebie chce mu coś o niej powiedzieć. Ale obie myśli rychło odrzucił. Lorka nie wyglądała na pośredniczkę tamtej; przemawiała sama za sobą w sposób dosyć wyzywający. Po energicznem wstrząśnieniu jego dłonią, siadła obok na wykrocie skały, wysunęła daleko od siebie stopy i tarzała po mokrej trawie. Pończochy siatkowe odsłonięte były zbyt wysoko, z poza nich przeświecało delikatnym różem bogate ciało. Rękoma trzymała się za kolana, wołając wesoło:
— Urządziłam kąpiel moim pantofelkom, bardzo się na tych błotkach sfatygowały. Czy pan to uważa?
— Widzę, że miały robotę, ale ta kąpiel pogorszy ich stan, już opłakany.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/104
Ta strona została skorygowana.