Kościesza zrobił ruch niecierpliwy, majster zaś spostrzegł że za wiele powiedział. Chcąc to zatuszować zwrócił się do robotników i zakomenderował:
— Hej chłopcy! a huknijmy tu za zdrowie dziedziczki.
— Hurra! Hurra!
— Wiwat! — krzyknął ktoś bardziej spolszczony.
Tarłówna spłoniona, kłaniała się uprzejmie. Kościesza milczał.
Gdy już wsiedli do bryczki, podczas gdy stary Grześko gramolił się na kozioł, Andzia szepnęła w same ucho do ojczyma:
— Czy i ci ludzie powinni trzymać język w... mordzie?...
Drgnął i spojrzał na nią. Była rozbawiona, figlarna. Nie dojrzawszy na niej cienia złośliwości, rzekł twardo, z wymówką:
— Teraz ty Handziu odezwałaś się niewłaściwie.
Tarłówna zesztywniała. Ale, że korciła ją obecność Grześka, więc zaczęła wyciągać starego na różne opowiadania i objaśnienia. Widziała, że Kościesza jest niekontent, lecz zbudził się w niej duch przekory i gaworzyła ze starym borowym aż do chwili, kiedy on raptownie ściągnął lejce Hawryłkowi, wołając:
— Stój! Stój! Prrrr! Dalej jechać wara! a to, Boże horony, można się wtopić w tę piękną łączynkę. Mszar przed nami, jasne państwo. Trza zleźć z bryki da pieszkiem rypać.
— At i dróżka, tędy pójdziemy.
— Prawda, jaka wyraźna. Kto ją wydeptał? — spytała dziewczyna, idąc za starym.
Za nimi postępował Kościesza.
— Leśniki, bojarzynko, po obchodzie, chodząc, a ot i zajączek tędy często fik, fik i kozunia stępu, stępu i dzik, Boże horony, nierzadko tu się przewali. Wszystko tak do jeziorka ciągnie. A teraz to ot jeszcze ktoś tę dróżkę wydeptuje.
— Któż to taki?
— A ot ktoś ładny i łaskawy.
— Pewno jelenie! Tak Grześku?
Stary roześmiał się.
— Gdzie tam jelenie, bojarzynko! Ktoś ładniejszy i jedyny; jeleni tu mamy jak śmiecia.
— Więc któż? Mówcie Grześku, takam ciekawa...
— A ot jasny pan z Prokopyszcz, pan Olelkowicz.
Andzia nagle zarumieniła się. Kościesza to zauważył, sarknął niechętnie:
— Uważaj, Grześ, zamiast marudzić, jeszcze nas w bajurę wprowadzisz.
— Boże horony! jaż znam te przehaliny dobrze i pociemku trafię niezgorzej. Ale co prawda, to prawda. Prokopyszczki pan często tu teraz zachodzi i nawet nie strzela, tylko
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/114
Ta strona została skorygowana.