tak ot coś medytuje. A tam nad jeziorem piękne wydry są. Ale musi one panu Olelkowiczowi nie w głowie.
Grześko szedł na przedzie i ciągle coś mamrotał. Andzia już rozmowy nie wywoływała, szła za nim milcząca i cicha. Przypomnienie Andrzeja sprawiło tę zmianę i nagle zbudzona, podejrzliwa myśl: poco Lorka poszła dziś tu, gdzie uczęszcza Andrzej?...
Czy to przypadek?
Wstyd jakiś niezrozumiały dla niej i niepokój dziwny owładnął nią na samo to przypuszczenie. Szła bezwiednie, zgnębiona i smutna.
Zwróciło to uwagę Grześka, obejrzał się na nią, popatrzał i rzekł:
— A punnuńcia to tak zacichła, jak ptaszeczek w klateczce, albo zajączek na wnyku, — Boże horony i bladzieńka taka. Musi się zmęczyło niebożątko, bo choć to i dróżka, ale zawsze ciężka na delikatne nóżki. Stańmy, daj wezmę panienkę na plecy, dam rady taką ptaszkę nieść.
— Nie trzeba Grześku, sama pójdę, nie jestem zmęczona.
— Toż już i niedaleko.
Wolno, ostrożnie przesuwali się krętą drożyną, wijącą się pośród mszaru, jak czarna aksamitka. Gdzieniegdzie zapadali głębiej w tłuste błoto, woda chlupotała im pod stopami. Kościesza krzyknął raz na starego:
— Gdzie nas prowadzisz? Tu topiel!
— O waa! Boże horony, już tam Grześko drogę zna, niech się jasny pan nie sierdzi; prowadzę za sobą bojarzynkę, to już nie na zatracenie! Sam prędzej pohybnę, zanim ją tu krzywda spotka, tyle co nożyny przemoczy do czysta.
Uszli jakieś kilkadziesiąt kroków i Grześko zawołał:
— Ot już i hrad, zamczysko sterczy nad nami, a ot tam po za liśćmi błyszczy jeziorko. Hej! hej! Jakieś dzisiaj jasne...
Jeszcze kilka zakrętów i stanęli na rozległej przestrzeni moczarów i rumowisk. Mury wytrzeszczały na nich swe wyżarte oczodoły i spróchniałe zębiska starych złomów cegły i kamieni. Mech siwy, jakieś trawy zwisające porastały gęsto tę pleśń wieków, zdobiąc ją nieco, zakrywając wielkie szczerby i zmurszałe piętna.
Jeziorko szumiało. Wiatr wędrowny wpadł w tę głusz i poruszył wodę, wydawała bełkot ponury i, marszczyła ciemną toń w grube pręgi. Niskie brzegi jeziorka, obramowane trawą twardą, i trzciną, ożywiły się nagle, z różnych stron spłoszone wydry skoczyły do wody. Bure, śmigłe ich ciała chlupały w czarne fale i odrazu dawały nurka, inne pochowały się do nor.
Grześko zerwał strzelbę z pleców i wymierzył do jednej, lecz Handzia mu przeszkodziła:
— Nie zabijajcie jej, nie!
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/115
Ta strona została skorygowana.