Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/116

Ta strona została skorygowana.

— Jak wola! Ale tęga sztuka i miałem już na cynglu.
Stary borowy sapał, nie rad z siebie, że nie pospieszył z wystrzałem.
— Widno i pan Olelkowicz ich nie strzela, nie nastraszone, blisko nas dopuściły. Boże chorony! Ot szkoda tej sztuki, wielka da wielka, pewno samiec.
Andzia rozglądała się ciekawie, Kościesza zapalił cygaro, przydało się, gdyż komary napadały całą chmurą.
— Jak tu zawsze pięknie, ale dziwnie, ponuro i groźnie! — rzekła Andzia.
— Oj prawda bojarzynko, bo tu straszy, duchy tu chodzą.
— Patrz ojczymku na te mury, jakie one okropne, okna wyglądają niby wygniłe oczy. Brrr! straszne. Za nic bym tu sama nie przyszła, te mury patrzą poprostu, a te zębate wieżyce są jak ramiona wzniesione do góry rozpaczliwie. Te szczątki zdają się skarżyć, wołać o ratunek, jezioro jakby jedna łzawnica, takie mroczne, takie smutne. Co to! Ach!
— Niech się pannuńcia nie stracha, to sowa jucha przeleciała. Oj! oj! są tu i puszczyki i nietoperze. Oho! w nocy to i ja sam by tu nie przyszedł, tu i upiór może się zdarzyć, i wilkołak i inne ścierwa. Pójdę obejrzę nory, może zatrzask położę na wieczór.
Odszedł.
Kościesza usiadł na zrębie skały w miejscu, gdzie zwykł siadać Olelkowicz. Wzruszył ramionami lekceważąco i rzekł głosem, który w tej pustoszy rozpacznej brzmiał jeszcze groźniej niż zwykle.
— Banialuki opowiada Grześ, jakie tam strachy! Głupstwo! Ty się Andziu nie przejmuj, aż zbladłaś i oczy ci się palą niby ogień. Po co ten dramat, te tragiczne oczy?... Ale jakaś ty ładna.... Handziuś — dodał odmiennym tonem i ciszej.
Spojrzała na niego zdziwiona. Jego zimne źrenice pozbyły się zwykłej sztywności, miększe były w wyrazie lecz miały w sobie coś takiego, co bezwiednie Andzię dotknęło. Pod czołem sfałdowanem oczy jego gorzały płomieniem, nieznanym dla niej, lecz przykrym. Źrenice te przepalały ją na wskroś, cała zaś twarz dziwnie pomięta, z brzydkiem wygięciem ust, wzbudzała odrazę, jak zmurszały, robaczywy grzyb. Zmiana w rysach Kpścieszy tak nagła i niepojęta przeraziła Andzię, zbladła jeszcze silniej, lecz oczu nie mogła oderwać od zezwierzęconej fizjognomji Kościeszy. Usta jego zwykle wąskie, zaciśnięte, były teraz nabrzmiałe siną krwią i lubieżnie złożone całowały Andzię poprostu. Wzdrygnęła się, lecz nie zrozumiała tej twarzy, przerażenie ogarnęło ją tembardziej.
— Czy... ojczym nie chory? co się stało?...
Sama nie wiedziała dlaczego ta nazwa sucha wybiegła jej na usta.