trzyły się na siebie, dachy, ściany, koła, wszystko trwało w ruchu oszalałym, panicznym, miażdżąc się, tratując niewstrzymaną inercją poprzedniego pędu.
Rumowisko to przedstawiało widok tak pełen grozy niebywałej, tak rozdzierający i tragiczny, że zdawało się, iż to nieziemska siła i nie ludzka moc spowodowała tę górę ruchomych zwalisk.
Tarłówna i Olelkowicz pędem pobiegli na miejsce wypadku, dopadli do ostatnich wagonów, potrzaskanych niemiłosiernie i, jedną wiedzeni myślą rzucili się ratować nieszczęśliwych pasażerów. Rannych było mnóstwo, katastrofa miała nieobliczalne skutki. Jęki bolesne, rozpaczne wołanie o pomoc, zgiełk, wrzawa! Andzia zobaczyła w zgnieconym oknie czyjeś ręce okrwawione, trzepoczące bezradnie, chwyciła je z całej siły i zaczęła ciągnąć, ale otwór zduszonego okna okazał się zbyt mały, Olelkowicz zatem po sterczących deskach wskoczył do środka i rozwaliwszy do reszty potrzaskaną ścianę pomagał dziewczynie wydobywać okrwawionego mężczyznę, który prócz ran na rękach i głowie, obie nogi miał zmiażdżone. Gdy wynieśli go na nasyp i złożyli na piasku, omdlał natychmiast. Anka skoczyła szukać wody, nie znalazła jej nigdzie blisko, trzeba było zresztą ratować innych. Znowu jękiem oznajmiła się starsza kobieta z pierwszej klasy, z połamanemi żebrami i wielką raną w głowie. Wyciągnęli ją z pośród stosu rumowisk, rzucającą się z bólu w komwulsjach. Dama krzyczała różnemi językami, wielkie zaś brylanty w krwawych uszach, przy głowie potwornie zeszpeconej, świeciły urągliwym bezczelnym blaskiem. Nieprzytomna była i wykrzykiwała jakby w malignie.
Ujrzawszy pochyloną nad sobą twarz Anny, zawyła wściekłością i palce skurczone, ubrylantowane, z poobtłukiwanemi paznogciami skierowała na twarz dziewczyny.
— Za co mnie mordujesz, ty piekielny, ratunku! służba! c’est horrible, c’est horrible! obić każę! pod sąd was!! Dieu de miséricorde!
Zanim Handzia zdołała się cofnąć, połamane paznogcie rannej damy przesunęły się błyskawicznie po twarzy dziewczyny, zostawiając po sobie czerwone nitki krwi. Tarłówna mocno odchylona w tył, nie puszczała jednak z rąk rannej, unosiła silnie jej ramiona z okrwawioną masą głowy, dźwigając i wlokąc ją na bezpieczne miejsce.
— Moja torba została, etui, precjozy! duża nagroda za oddanie... Parole d‘honneur! — wrzeszczała ranna, rzucając się jak szczupak. Oczy jej z poza krwi paliły żarem tak szatańsko jakoś, że Andzia pomimo wszystko bała się tej kobiety. Złożyła ją wreszcie na piasku i drżąca z wysiłku otarła swoją twarz z potu i krwi.
Olelkowicz wydobywał rannych z pod zwalisk narażając
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/122
Ta strona została skorygowana.