swej pospolitości żałosna historja. Tylu rannych widziała dziś Andzia, tyle krwi, potwornych kalectw, tyle niedoli, jednak te ciche zwłoki dziecka podziałały na jej uczucia może najsilniej.
Drezyna poruszała się wolno, gdyż tor zapchany był odłamkami wagonów, kilku robotników rzucało z szyn potrzaskane kawały pięknego cielska pociągu.
Leżał oto teraz zabity własną mocą, która była jego chlubą, gdy wspaniały, ufny w swą potęgę, pędził całą siłą pary kpiąc sobie z przestrzeni. Iście tragiczny widok przedstawiały te szczątki zwalone, poskłębiane z sobą, ze śladami krwi na lśniących lakierach. Bufory skręcone na sznury, koła w drzazgach, lokomotywy rozbite, wkopane w ziemię, jakby w agonji darły i gryzły piach, gdzieniegdzie widać szyny oderwane od toru i zwinięte w kłębek, tam znowu sterczą jakieś żelaza płaskie i ostre niby kosy pozostawiane tu po żniwie śmierci. Przy gruzach pociągu towarowo-pasażerskiego, przy powywalanych bagażach stała straż żołnierska, aż do nadejścia drugiego pociągu. Całość klęski przechodziła miarę okropności, tak jakby tu przeleciała trąba powietrzna, lub duch mściciel z piekielnych rot przekleństwem wezwany.
Andzia zakryła oczy, usta jej szeptały modlitwę za umarłych, panna Ewelina i Olelkowicz cucili zemdlonego młodzieńca. Lorka podsunęła się do Andzi, rzuciła jej pytanie w same ucho.
— Powiedz że mi, bo nic nie rozumiem, jakim sposobem znaleźliście się na plancie, razem z nim?
Wskazała brwiami na Andrzeja.
— To bardzo dziwne — dodała jeszcze ironicznym tonem. Chyba jakaś zmowa? wytłumacz mi się!
Tarłówna popatrzała na nią uważnie.
— Czy ty możesz o tem myśleć... w takiej chwili?
— Mogę i pytam się o to.
— Więc daruj, ale ja ci się tłumaczyć nie będę.
— Ha! naturalnie! Zatem jego się spytam.
Drezyna wyzwoliwszy się z miejsca katastrofy, popędziła wichrem i po chwili stanęła na przystanku w Wilczarach.
Zastali tam już Kościeszę z naczelnikiem Łechtienką i tłum ludzi. Pan Teodor bardzo niechętnie zgodził się na wzięcie pod opiekę chorego Oksztę. Ale nie było rady.
Ujrzawszy Olelkowicza podniósł brwi ze zdziwieniem. Postać młodzieńca mogła jedynie wzbudzać podziw i uznanie, gdyż na twarzy, rękach i ubraniu nosił wybitne ślady sumiennej pracy przy ratunku.
Łechtienko potwierdził to ustnie.
— Ot ten maładziec, to napracował się. Jakie jego tam licho taszczyło, Boh znaje, ale pomoc dał. Jemu order należy się. Nu i panienka niczego, co siły dały to robiła, że ja i nie-
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/126
Ta strona została skorygowana.