spodziewał się, a to że panienka na szynach znalazła się, to mnie i nie dziwno, już taka natura, lubi po relsach szlatsia.
Popatrzał na Andzię i nagle uśmiechnięty, całą swą na rudo zarośniętą twarzą, zawołał dowcipnie.
— A cóż moje „babuszki“ pokazały swoje sztuki! Ha! A co, czy nie mówił ja trzy roki temu nazad, że znimi poufalić się nielzia? Ot i prawda! Ot i moje babuszki spisały się. Ha, ha, Ha!
— Będzie panu mniej wesoło jak wytoczą śledztwo, jak komisja tu zjedzie — rzekł Olelkowicz.
— A bo to ja?! — krzyknął zły, — stacja odpowiada, ja pociągów nie puszczam.
— Ale mógł pan ostrzedz w porę, dać sygnały. Tu jest dużo pańskiej winy.
— Maszynist w skorym spity był jak skotina, czort jego wie, może spał! Sygnałów dorożnego nie widział. Ja tu nie winien. Ot! sztuka! Ot... że...
Odszedł Łechtienko nasrożony, wydymając usta z gniewem.
Olelkowicz z Hawryłkiem nieśli Oksztę do leśniczówki. Kościesza zaś i panie szli za nimi, jak za konduktem.
Nagle Łechtienko powrócił, zastąpił im drogę i patrząc złośliwie w oczy Andrzeja zawołał:
— A ot ja wam, kniaziu, nowinę powiem, wiadomo, nie miłą, wszystko na świecie niemiłe. Wasze łoszadki, co ich wasz kuczer przywiązał do sosny jak leciał na ratunek, zestrachały się huku, da i poszły! Ot co jest, donieśli mnie teraz mużyki. Dwa konie ubite na śmierć, jeden pokaleczony, a czwartego gadają, że prowadzą. Kolaska ta krasna, wysoka ja did‘ko, w drebiezgi, w puch i prach! Tak to, wasze sijatielstwo!
Zaryczał dzikim, podłym śmiechem i odszedł, kłaniając się z umyślną uniżonością.