Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/128

Ta strona została skorygowana.
XIV.
Jak pijani.

Olelkowicz nie mógł zamienić z Andzią nawet paru słów. Kościesza pilnował go dobrze. Gdy już chorego Oksztę ułożono w łóżku, Andrzej, ścisnąwszy na pożegnanie rękę Andzi, zajrzał jej w oczy wymownie. Zrozumiała. Prosił ją o chwilę rozmowy, o jakieś porozumienie, oczy zaś jego takie były dobre w wyrazie, że dziewczynie dreszcz przeszył serce, dreszcz szczęśliwy, nadziei pełen. Ale jak mu okazać te uczucia, jak mu powiedzieć: „przyjedź, bo tęsknię?“...
— Niechże pan odwiedzi naszego chorego — rzekła prędko, gdy już brał za klamkę.
Twarz mu się rozjaśniła.
— Ależ naturalnie, wspólnie ratowaliśmy go i będziemy leczyli. Przywiozę mu nawet zaraz lekarza.
— Już posłano po doktora, niech się pan nie fatyguje — sucho wtrącił Kościesza.
— Ale to się stosuje do jechania po lekarza, nie do przyjazdu pana, na pana czekamy — zawołała Tarłówna rezolutnie.
Czuła, że ojczym przeszył ją wzrokiem strasznym, jednak nie przejęła się tem zbytnio, otucha dziwna, lecz bardzo mocarna, szczęściem tchnąca, w oczach Andrzeja zaczerpnięta, dodała jej pewności i siły.
Olelkowicz wyszedł zwycięski, gnał tak przez łąki i lasy w poszarpanem ubraniu, zakurzony, na rozhukanym, ocalonym z pogromu koniu, obaj z pozoru jak zwiastuny nieszczęścia. W duszy Andrzeja rozbrzmiewał hejnał radosny. To go unosiło. Nie hamował konia, dogadzał mu pędem, wywołanym przez paniczny przestrach, pozostały po katastrofie. Olelkowicz zapomniał o zabitych i poranionych koniach, o złamanym amerykanie, myślał tylko o słowach Andzi, która chce jego przyjazdu wbrew woli ojczyma i pomimo plotki, jaka powstała zapewne po spotkaniu się jego z Lorą w Temnym hradzie.
Nazajutrz z gotowem postanowieniem Olelkowicz jechał do Wilczar.
Trafił jaknajgorzej. Andzię Kościesza zabrał do lasu. Spo-