Gdy ćma motyli, lub drobnych muszek wionęła jej w oczy, wówczas mrużyła powieki sypiąc pióra swych rzęs czarnych, fryzowanych, na kameowe policzki. Szła wśród potopu zieleni i kwiecia niby wiosna, śpiew i melodja pól czarem nasiąkłych, szła jak rozkosz ich i jak tęsknota. A cicha była w sobie pomimo waru we krwi, który tryskał z ust i twarzy, pomimo bujnych falowań całej postaci kołyszącej się jak kwiat na smukłej łodydze.
Andzia rozchylając przed sobą zagradzające jej drogę kwiaty i trawy szła prędko, biegnąc prawie, bez celu, aby dalej w tę otchłań wonną. Zaczerniał przed nią las gęstą zwałą dębów przepysznych. Grunt stał się tu wyższym, roślinność mniej bujną. Tarłówna wykwitała teraz po nad trawy, odwróciła się do łąk, stepów, puszczając wzrok w przestrzeń. Ogarnął ją zachwyt. Pierś oddychała szeroko, chłoniąc wonie kwiatów, ziół słodkich i ciepłych prądów wietrznych, oczy niosły się ponad morzem stepowych roślin, nad falą barw, biegły w dal bez oporu, zapalając się coraz żywszym ogniem. Step unosił duszę dziewczyny, rwał ją w bezbrzeża tęsknot, roznamiętniał i łagodził zarazem. Step żarem gorącym napełnił jej oczy, złoto w nich przelewając, krasą zabarwił policzki, rozpłomienił usta rozkoszą tchnące, że stała niby zorza i jutrznia rozkwitłych łanów. Hen, w oddali, na krańcu horyzontu, tonęła wśród powodzi zielono-barwnej, ciemna grupa drzew z kilku plamami czerwonych dachów i wieżyczek, to Wilczary, przystanek i leśniczówka. Rozpyla się nad nimi kołtun biały dymu, łoskot biegnącego pociągu skacze po stepie i dopada do lasu niby huk podziemny, dygocząco łomotliwy. Za Andzią szumią dęby, chrzęszczą drzewa iglaste, kark jej ochładza surowy powiew leśny.
— Daleko odbiegłam od domu — myśli z przyjemnością.
Narwała mnóstwo kwiatów, ponatykała sobie w puszczone luźno warkocze i z pękami kwiecia w rękach weszła w las. Otoczył ją mrok różowy od słonecznych refleksów, potężny szum liści dębowych zdawał się na nią siać złote krople słońcu skradzione, gdyż szła chwilami jak w glorji złocistej.
Znała wybornie tę część lasu, wpadła na dróżkę ukrytą w paprociach i skierowała się w stronę chaty Grześka, który mieszkał w tym ostępie, pod Wołkiem zwanym.
Na jakimś zakręcie wąskiej dróżki nagle ukazał się sam Grześ, ze strzelbą na ramieniu, prosty jak żołnierz, ze starczą, siwą głową na tęgich barkach i uśmiechem w oczach dobrodusznych. Ujrzawszy Andzię stanął zdumiony.
— Ot, że zdarzenie, Boże chorony! tylko pana Kościeszy by tu potrzeba było.
Stary nigdy nie tytułował inaczej ojczyma Andzi, naturalnie w jego nieobecności.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/139
Ta strona została skorygowana.