— Ja nie powiem, ale jeśli jesteśmy zdradzeni, to się trzeba przyznać, niema rady.
— Ojej! jestem zgubiony.
— Nie bój się, ja cię obronię. Ależ z ciebie tchórz.
— Dobrze tobie mówić, boś nigdy nie zaznała karcącego wzroku i słów twego ojczyma, ale ja to znam. Ja ucieknę! — zawołał z determinacją.
Zaśmiała się. Byli już przy ganku leśniczówki. Ładny, stylowy domek rysował się na tle nocy strzelistemi wieżyczkami. Świetlne pasma od okien ciskały na ziemię jaskrawe słupy, w czarności, rozpanoszonej władczo, smugi te były jakby filary, na których stał pałacyk. Z ganku zbiegły dwa olbrzymie psy legawe, Gama i Akord, z głośnem szczekaniem skoczyły do nadchodzących, lecz zaraz ucięły o pół tonu, łasząc się przyjaźnie. Andzia i Jaś weszli do sieni. Lunął na nich blask rzęsisty, oślepił na chwilę.
— A! otóż nasi dezerterzy!
Pan Kościesza stał przed młodymi, bacznie się im przypatrując. Zauważył zmieszanie dziewczynki i chłopca, przytem na ciemnej satynowej sukience Andzi świeże plamy żółtego piasku, głównie na kolanach i piersiach. Włosy miała roztargane, piasek w brwiach, nawet na rzęsach, gęstsze jego znamiona osiadły na stokach czoła około czarnych włosów, pokrytych jakby pudrem. Pan Kościesza sięgnął wzrokiem do stóp pasierbicy i tu wyraźne ślady łobuzerskiej wycieczki; wysokie żółte buciki zmoczone, na sznurowadłach zaś umazane piaskiem, sukienka, nie sięgająca kostek, mokra była na dole i szara od pyłu. Egzamin ten zmieszał jeszcze więcej winowajczynię, wywołując u pana Kościeszy podejrzliwe kręcenie głową. Zbadanie Jasia w ten sam sposób wypadło pomyślniej. Chłopak prócz mokrych butów miał tylko trochę wystraszoną minę. Kościesza przemówił niskim swym, beczkowatym głosem.
— Spacer, widzę, miał... ciekawe epizody, co też to na to powie panna Niemojska, która pupilkę szuka już od godziny.
Andzia bąknęła coś o brodzeniu po mokrej łące za poziomkami. Jaś szarżował dzielnie, opowiadając epopeje o jagodach i spotykanej zwierzynie. Ale to wszystko nie przekonywało pana Kościeszy. Nadeszła wreszcie panna Ewelina z nową serją oględzin i uwag. Uczennica jej przechodziła tortury. Jednak tu szło o wiele łatwiej, bo nagle roześmiawszy się, porwała w pół drobną postać swej mentorki i całując, obiecała solenną poprawę. Wyszedł do sieni naczelnik Łechtienko i odrazu zabrano młodych na kolację.
Andzia i Jaś na widok naczelnika przystanka zmieszali się znowu i bokiem zerknęli ku sobie. Kościesza to zauważył. Pan Łechtienko dobroduszny człowiek, z którego twarzy, raczej z masy rudego uwłosienia wyglądały śmiejąco małe
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/14
Ta strona została skorygowana.