w jej smutne czarne oczy, ale Grześ nie pozwolił na długie rozmyślania: wytarł kapotą zydelek i zaprosił do stołu.
— Ot że Boże chorony dzień na mnie szczęśliwy nastał, takich gości częstować — mruczał stary krzątając się po izbie wesoło.
Andzię znowu zastanowiły jego słowa.
— Kogo się to Grześko spodziewa więcej?
Stary udał, że nie słyszy, z chytrą miną zagadywał Andzię, skacząc w rozmowie z przedmiotu na przedmiot.
Wyjął z szafki i ustawił na stole dwa talerze, malowane w jaskrawe róże, położył blaszane łyżki i noże. Zjawiła się na stole miska pełna miodu w plastrach, z barci leśnych, druga z kwaśnem mlekiem, przykrytym grubym kożuchem śmietany, pół bochna razowego chleba i koszyczek poziomek.
Wtem stary zakręcił się jakoś i wybiegł z izby. Rozległo się przed chatą raźne parskanie konia i tętent głośny zadudnił w małe okienka.
Andzia ogarnięta niespodziewanem a słodkiem przeczuciem, skoczyła naprzód, ale umiejscowił ją głos znany, za drzwiami mówiący:
— Ciekawym tej niespodzianki... pewno Grześko coś zmyśla...
Gwałtownie otworzone drzwi ukazały w swych niskich ramach wyniosłą postać Olelkowicza w sportowem ubraniu, ze strzelbą na ramieniu. Stanął olśniony widokiem Anny, twarz mu się zmieniła żywym kolorytem, oczy błysnęły.
Tarłówna z opuszczonemi ramionami wzdłuż ciała, spłoniona i drżąca nie mogła słowa przemówić, oczy tylko gorzały wpatrzone w oczy Andrzeja. On oprzytomniał, szybko podsunął się do niej, nic nie mówiąc wziął obie jej ręce i zgniótł w swych męskich dłoniach. Bez słowa, tylko z oczyma w jej oczach, całował te ręce, tulił do swych ust pragnących, pieścił, oblewał gorącym oddechem, lubował się niemi.
— Panno Anno, Handziu! skąd się tu wzięłaś, jakim sposobem?... To chyba cud?... — wyszeptał pierwsze słowa.
Opowiedziała mu krótko swój spacer, spotkanie z Grześkiem i jego zaprosiny.
— Chytry stary, ale złoty człowiek, niech mu Bóg nagrodzi. I nic nie mówił, że ja tu dziś będę u niego?
— Ani słowa.
— Handziu!
Uczuł tak silny przypływ miłości do tej dziewczyny, że całą wolą panował nad sobą, by nie wziąć zaraz jej ust dziewiczych, by nie zgnieść w swych ramionach jej wiotkiej postaci. Czuł to pragnienie i aż drżał, ale zarazem czar potężny, wiejący od niej czar, przemożny, jakiś nietykalny nimb trzymał go niby na uroczych więzach. Zerwać ich nie można, trzeba aby same
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/141
Ta strona została skorygowana.