opadły, spić słodycz z tych ust niewinnych, to barbarzyństwo! Gdy one same purpurowe swe listki rozchylą dla niego, gdy dobrowolnie zapachną jak leśna malina na jego wargach, wówczas rozkosz stanie się przeogromną, może umysł zatopić w sobie, do obłędu doprowadzić. Taka rozkosz to już szaleństwo, to obłęd.
I stali tak blisko siebie wtuleni oczyma w oczy, duchem sobie oddani, szczytni wielkiem uczuciem. On trzymał w dłoniach jej drobne, zgrabne, nieco opalone ramionka i odczuwał drżenie jej skóry aksamitnej, widział iskry złote zapalające się i gasnące w oczach jej czarnych, słyszał jak tętniało w niej serce i pulsa gorące obiegały ciało, przeczuwał w niej ogień tlejący, który potrafi wybuchnąć szalonym płomieniem; temperament ukryty lecz bujny, stepową fantazją nasiąkły, samoistny, wartki niby strumień leśny i wierny. Odgadywał, że gdy ta dziewczyna rzuci mu się w ramiona, wówczas już może się świat zawalić, ale ona kochać go nie przestanie.
Minuty niebiańskiej rozkoszy, tej ekstazy zapatrzenia się w siebie, trwały za długo dla Grześka. Umyślnie dał im czas na powitanie, marudził z umieszczeniem konia w stajence, ale wreszcie i to się wyczerpało.
Co oni tam robią?...
Ciekawie zajrzał przez szybkę w bocznem oknie. Stoją naprzeciw siebie, trzymają się za ręce i patrzą sobie w oczy, nic nie mówiąc...
Grześko uśmiechnął się słodko i pokiwał głową.
— Oj detyny, detyny!... Aby Bóg dał... bo to... Boże chorony...
Wzniósł mętne oczy w górę, z westchnieniem, jakby z prośbą, by myśl wstrętną a przykrą Bóg usunąć raczył... Zaskrobał delikatnie w drzwi i otworzył je cichutko.
Olelkowicz i Tarłówna odsunęli się od siebie, że zaś uczucia obojga były czyste, więc nie zmieszani wtargnięciem starego, zagadali do niego wesoło.
— Cóż Grześku, pokażecie mi tego staruszka dzika? Ale z panienką chyba niebezpiecznie zaczajać się na taką potworną bestję.
— Owszem ja pójdę z wami do kniei, ja to okropnie lubię.
— Boże chorony, ot że ochota! Taż to pojedynek, stary samiec jak świat, siwy na łbie i na barkach, a zły jak did‘ko. Ot lepiej będzie jak zjemy co Bóg dał, da państwo pójdą na wyręby po kwiaty, abo na sarenki żerujące. A teraz proszę do stołu, nie obfity on; ale za to gościnny, jadło sercem zaprawne, proszę uniżenie.
Staruszek uprzejmie podsuwał stołki.
— A Grześko gdzie siądzie? — spytała Andzia.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/142
Ta strona została skorygowana.