jak u Boga za pazuchą. Zły człowiek tu nie przyjdzie; czarownikiem mnie nazwali i boją się, taj hodi! to, i dobrze! A wilczek czasem koło Gromnicznej kiedy zimno, a śnieżno, a żeru niema zajrzy do zagrody, bo mu kózki zapachną to ja go niegodiaja kulką hult w ślepie i trach! leży. Tak to, bojarzynko, mnie tu nikt nie ruszy, ja czarownik, a pieski moje też do czortów podobniejsze — to i ich i mnie się boją.
Grześko zrobił szeroki krąg ramionami, jakby ogarniając bór cały i zawołał donośnie:
— Hej, hej! ot moje druhy a ja ich druh!...
— Potężny! — szepnął Andrzej do Tarłówny.
Istotnie, Grześko w ekstazie swej był niezrównany. Siła i moc widniała w tym starcu, i zapał młodzieńczy i ukochanie wielkie do kniei, z którą się zżył i którą miłował po swojemu. Wyglądał jak kapłan leśnych pustoszy, jak ich bożek wszechwładny. Anna i Andrzej patrzeli na niego z niemym zachwytem. On im mówił, co dęby myślą gdy szumią tak rozgłośnie, i dlaczego brzoza płacze opuszczając kosy do ziemi. Zasłuchani byli w poezji starca; niby wieszcz odgadywał tajniki przyrody i na swój sposób je tłumaczył. Nagle odgłos trąbki leśnej, dźwięk czysto ziemski, rozdarł powietrze brutalnem, nieumiejętnem staccato.
Andzia struchlała, poznała trąbkę Kościeszy. Grześko zmienił się na twarzy i w postawie, skulił się jakoś, przygarbił i z barda przeistoczył się od razu w starego stróża leśnego. Wyciągnął szyję, uszy nastawił, ze zmrużonemi oczyma słuchał przez chwilę echa trąbki, poczem drgnął nerwowo.
— Blisko, całkiem blisko, jest na Medwedówce. Trza mnie, jasne państwo, na Wołcze rozdoły rypać, da stamtąd trąbkę dać, a to inaczej tu zajedzie, Boże chorony!...
Dał kilka potężnych susów, nieprawdopodobnych do jego wieku i znikł w gąszczu, pozostawiając Andrzeja i Andzię własnym instynktom bezpieczeństwa.
Oni stali parę minut niepewni, aż gdy odezwał się sygnał Grześka już z Wołczych rozdołów. Andrzej wziął Andzię za rękę ruchem stanowczym.
— Ukryjmy się w chacie, tam bezpiecznie.
— Ale właściwie czego my się obawiamy? — spytała i oczy pełne ponętnych głębin utkwiła w twarzy Andrzeja.
On zlekka pokraśniał, odpowiedział jednak energicznie:
— To nie obawa, to tylko ostrożność. Spotkanie tutaj pana Kościeszy mogłoby być w skutkach niemiłe, dla nas obojga.
— Tak, to prawda, niemądra jestem; to byłoby nawet straszne.
— Prędzej na Boga! słyszę turkot — tędy jedzie.
— Uciekajmy! — krzyknęła Andzia.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/144
Ta strona została skorygowana.