Olelkowicz szybko wbiegł za nią do chałupy, gwałtownie zamknął drzwi na sztabkę żelazną, zasunął ją gwoździem i wiedziony jakimś panicznym lękiem, zastawił jeszcze stojącą z boku beczułką.
Po dokonaniu tego spojrzał na przestraszoną towarzyszkę i oboje wybuchli śmiechem.
— Bronimy się jak od napadu tatarów, chodźmy do izby.
— Za nic! tam przez okna mogą zajrzeć szukając Grześka. Zostańmy tu — szeptała Andzia.
Olelkowicz chwycił się rękoma za czuprynę.
— Ogier nas zdradzi. Na litość Boską! Watażka zarży usłyszawszy konie. Trzeba było do stajenki uciekać.
— Tu jest wejście do stajni przez komorę — zawołała Tarłówna i pierwsza pobiegła w ciemną głąb sionki, za nią Andrzej.
Odnaleźli łatwo drzwiczki, po chwili byli już przy koniu. Andrzej wziął go krótko przy pysku, gładził, pieścił. Andzia zasunęła drzwi, założyła je drągiem i stanęła obok młodzieńca strwożona, bo turkot już był blisko. Pyszny kasztan Olelkowicza podniósł głowę, rozdął chrapy, strzygł uszami niespokojny, drżący na całem ciele. Oczy błyszczały mu jak pochodnie, grzywę najeżył, odstawił ogon i byłby już zarżał powitalnie do tętentu nadbiegających koni, ale Andrzej umiał powstrzymać go od tego. Głaskał go po nozdrzach i szeptem do faworyta przemawiał.
— Nie zarży?... — spytała Andzia.
— Ręczę za niego, to koń rozumny. Kto jedzie, można zobaczyć przez szparę.
Turkoty zbliżył się tuż; słychać było chrzęst uprzęży i prychanie koni.
— Nie radzi, nie radzi! — uśmiechnął się Andrzej.
Tarłówna przytuliła twarz do szpary pomiędzy belkami i odskoczyła nagle.
— Ojczym! — zawołała stłumionym szeptem.
— Cicho Anuś!
Dziewczyna, pomimo przestrachu wywołanego sytuacją, spojrzała na Andrzeja pytającym wzrokiem. Trzeci raz już nazwał ją po imieniu, ale przy powitaniu brzmiało to inaczej, tworząc rozkoszy pełną harmonję z dźwiękiem jego głosu przepojonego uczuciem, i wyrazem oczu jakby natchnionych jej niespodziewanym widokiem. Teraz słowa jego miały inny styl, wymagały już wytłumaczenia, ale na to zabrakło czasu, gdyż z poza cienkich ścian stajenki usłyszeli nagle twardy głos Kościeszy, podniesiony o kilka tonów i widocznie gniewny.
— Hej tam, Grzegorzu...
Odpowiedziała mu głucha cisza.
Kasztan Andrzeja rzucił niespokojnie piękną głową. Olel-
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/145
Ta strona została skorygowana.