kowicz był pewny, że nie zarży, jednak zaniepokoił się, bo koń zaczął kopać słomę przednią nogą i drżał cały jakby smagany. Andzia była w ogniach.
— Grzegorz sam tu! — huknął znowu Kościesza.
— Win pijszoł w lis, jasny pane, jeho tutki nema — odezwał się Hawryłko.
— Niech ci Bóg da zdrowie — szepnął Olelkowicz.
— A zobacz no w chałupie, może śpi? — rzekł znowu Kościesza.
Tarłówna zadrżała, instynktownie bez zastanowienia przysunęła się do Andrzeja. Była strwożona, jak dziecko szukające opieki. On odczuł to i uniesiony bezmiernym prądem miłości, otoczył dziewczynę silnem ramieniem i przytulił do siebie. Głowa Hańdzi wsparła się na jego piersiach. Prawą ręką Andrzej trzymał mocno konia i oboje z bijącemi sercami nasłuchiwali odgłosów z zewnątrz. Słyszeli jak Hawryłka zeskoczył z kozła i kołatał do drzwi chaty, wreszcie rzekł z przekonaniem:
— Zaperte na zamok, jasny pane, ni widu, ni słuchu.
— Gdzież ten bałwan odzywał się?... Zatrąb jeszcze raz.
Przykry, chroboczący ryk trąbki, zgrzytem przeszedł po nerwach Tarłówny i Olelkowicza. Kasztan rzucił się, ale umiejscowiła go od razu żelazna dłoń jego pana.
Trąbka wygrywała niezdarny sygnał leśny, podczas gdy Kościesza zeszedłszy z bryczki obchodził chałupę dokoła, jakby tknięty przeczuciem.
Pod Andzią nogi trzęsły się febrycznie, była prawie bezwładna, zwieszona na ramieniu Andrzeja, blada z przerażenia.
— Czego on tak łazi! Do djabła! mógłby już sobie jechać! — zmełł w ustach Olelkowicz, rozdrażniony z szalonego niepokoju.
— Może nas szuka!... może już wie?... — szeptała dziewczyna.
— Szczęście żeśmy nie zostali w izbie, on by nas tam wypatrzył, pewno zagląda w okna...
— Ciiichooo!...
Sytuacja doszła do najwyższego napięcia i grozy; Kościesza szarpnął za wierzeje stajenki. Andrzejowi włosy stanęły na głowie, Hańdzia dygocząca, bezprzytomna wtuliła twarz na jego piersiach, czuli oboje głuchy łomot własnych serc.
Wierzeje zatrzęsły się lekko, ale mocno podparte nie puściły zapory, tymczasem trąbka Hawryłka umilkła i w ślad za nią doleciało z lasu jakby echo jej, lecz o wiele umiejętniejsze, melodyjne, rytmiczne i śpiewne. Jednak przebijało w sygnale drżenie wyraźne, jakby trąbiący artysta miał tremę.
— To Grześ trąbi — szepnęli oboje razem.
— Wystraszony biedak, aż mu głos dygocze. O chwała Bogu już odjeżdża — rzekł Andrzej przytknąwszy oko do szpary.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/146
Ta strona została skorygowana.