Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/147

Ta strona została skorygowana.

— Trafisz na sygnał? — spytał Kościesza Hawryłka.
— Ojoj, jasny pane? a toż na Wołczych rozdołach. Ne daleko!
— Jazda!...
Zaturkotało i po długiej chwili wszystko ucichło.
— Jesteśmy ocaleni — szepnął Andrzej radośnie.
Puścił konia i pochylił głowę nad czarną główką Andzi.
Spojrzała na niego wielkiemi oczyma, w których błąkała się jeszcze chmura przerażenia. Patrzyli sobie w oczy bez słów, Andrzej mocniej zacisnął ogarniające ją ramię, prawą zaś dłonią przykrył lekko jej skroń i tulił do siebie. Głowę upojoną schylał niżej i niżej.
Źrenice Hańdzi zmieniły szybko wyraz, chmura znikła, przybywała słodycz, złote iskry szczęścia posypały się z czarnych otchłani. Rzewność napłynęła do jej cudnych oczu, aż trysnęły takim snopem zachwytu, że zdawały się głośno szeptać...kocham...
Mrużyć się zaczęły pod naporem oczu Andrzeja, długie zasłony czarne opadały zwolna, z melancholijną, uroczą zadumą.
Dziewczynę spłonioną, aż pałającą, oblewał wrzątek oddechu Andrzeja, dłoń jego z jej skroni przesunęła się pieszczotliwie na owal profilu, uniósł jej drobną twarz ku sobie i usta przycisnął — przykleił niemal do rozchylonych ust dziewczyny. Oczy jej zwarły się zupełnie. Trwali w pocałunku długim, świętym, do bezmiaru upoistym. Zatracili pamięć o wszystkiem. Skupili się tylko w ustach swych, pijąc z nich najwyższą rozkosz. Ramiona swe zacisnął mocniej, twarz jej tulił jak jaskółkę w gniazdku, utworzonym z własnej piersi i dłoni gorącej, wyczuwał drżenie całej jej postaci, a z ust ssał i ssał szczęście, aż do utraty tchu. Omdlewali z miłosnego szału, co płomienną zawieją wichrzył w nich. Źrenice Andrzeja zasnuły się mgłą, czuł wzburzone tętna krwi, ale uczucia jego były przytem tak słodkie i dobre, że nie skalał ich nawet cień zmysłowego pożądania. Pragnienia jego, by tę dziewczynę swoją wtulić w serce kipiące warem dla niej, osnuwały ją niby błękitna przędza i czarem i mocą hypnotyzującą wsiąkały w jej serce, utrwalając w niem ufność i wiarę bezkresną...
Niesłychanie wzniosła chwila, uroczy hejnał, dwuśpiew serc spojonych — nie miał zda się końca.
Bez tchu w piersiach zachłysnęli się własnem upojeniem i oderwali od siebie usta zdyszani, bladzi. Na krótką tylko sekundę. Andzia przypadła mu do piersi twarzą, przylgnęła do niego, ręce zarzuciła mu na szyję. On porwał ją całą w ramiona. Całował bezpamiętnie oczy zamknięte i ze szczęścia łzami zroszone, całował brwi, czoło jasne i puchy czarnych zwichrzonych włosów. Odsunął ją lekko od siebie, zajrzał w głę-