Staruszek, żegnając ich fotografją, rozpłakał się serdecznie.
Tarłówna była poruszona, ale Andrzej spochmurniał. Nie mile tknęło go błogosławieństwo Grześka podobizną matki Anny, która patrzała na nich tragicznemi oczyma.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Słońce zachodząc rozesłało się krwawą poświatą, po stepach, płonęło świetną łuną, igrając złotem i czerwienią na kwiatach i trawach. Andrzej Olelkowicz odprowadzał narzeczoną piechotą, przez stepy, pod Wilczary. Żegnając się z nią rzekł uroczyście.
— Dziś już jesteś moją, ale od jutra będziesz moją przed całym światem i ludźmi... już oficjalnie.
Kwiaty rozdzieliły ich.
Hańdzia szła do domu jak po prześnionym, cudnym śnie.
Już pod leśniczówką nagle krzyknęła okropnie, przestrach obezwładnił ją.
Tuż przed nią, z wysokich traw i kwiecia wyłoniła się ponura postać chłopa czy ducha, o zmierzchu wieczornym zjawa ta była złowroga.
— Chwed’ko! — pomyślała drżąc z przerażenia.
Przesunął się cicho jak mara i utonął w trawach. Tarłówna zauważyła jednak, że spojrzały na nią szybko jak lot nietoperza małe kolące oczki potwora i że były szydercze.
— Czy ten zły duch prześladuje... mnie?...
Dopadła do leśniczówki rada, że widzi światła i ludzi.