Śniły się Andzi straszne sceny jakby zaczerpnięte z opowiadań starego Grześka o upiorach i wilkołakach; wzdrygnęła się raz okropnie, bo jej się zdawało, że worożycha cygańska, Makruna, kładzie jej rękę zgrzybiałą na głowie i patrzy przejmującym wzrokiem. Olelkowicz powtarzał się w tych rojeniach najczęściej, ale bardzo rozmaicie, raz wydał się Annie groźny, piękny, porywający ją na swego Watażkę, pomimo oporu Kościeszy i całej dworni Turzerogskiej, to znowu był jakiś cichy, zbolały a z serca broczyła mu krew żywa. Nagle Andzia krzyknęła strasznie, bo oto ujrzała jak na jawie Kościeszę mierzącego do Andrzeja z czarnej, matowej lufy rowelweru. Dziewczyna siadła na łóżku spocona, z szeroko rozwartemi oczyma z przerażenia, które ją zbudziło. Oprzytomniała i zawołała głośno:
— Lorka odbudź się! Lorka!...
Pragnęła by się ktoś odezwał, aby senna mara rozwiała się zupełnie. Ale w pokoju była cisza, gdzieś tylko z oddali słychać „tik-tak“ zegara, z poza okna zaś dochodzi ponure pohukiwanie puhacza.
— Lora!... Lorciu! obudź się, mnie tak straszno — prosi Andzia bezskutecznie. Wszyscy dokoła śpią, późna noc, już nawet blaski księżyca zmatowiały. Łóżko Lory wydaje się Andzi puste i przestrach ogarnia ją nanowo. Wkrótce znowu pogrążyła się w mgliste marzenia. Puhacz jęczał za oknem, gdzieś z daleka rozległo się szczekanie psa, Ance błysnęła myśl półświadoma — gdzie jest Lorka skoro nie śpi?... lecz wnet o tem zapomniała. Doleciał jej uszu głuchy hurkot i świst żałosny, a przeciągły w tonie. Pociąg... przemknęła myśl. Andrzej zjawił się znowu... ratuje rannych po katastrofie w poszarpanem ubraniu, osmolony, i taki drogi. A oto i łąki, poręby kwieciste, step bisiorem tkany. Andzia idzie w białej sukni, zdaje się płynąć w oceanie trawi i kwiecia, jak wczoraj do chaty Grześka. Idąc rozsuwa białe margeryty, i liljowe dzwonki. Za sobą zostaszlak widoczny pochylonych traw, które wiatr stepowy prostuje. Ona idzie ciągle wpatrzona w błyszczący w słońcu, purpurowy punkt w oddali. Słyszy dokoła szmer dziwny, to rozmowa kwiatów; czepiają się jej sukni krwiste, lepkie smółki, dumne bodziaki zagradzają jej drogę jakby broniąc przed tym czarem... co ją ciągnie naprzód. Osty te kłóją jej ręce i nogi, ranią je, lecz ona idzie. Rozgwar kwiatów staje się głośniejszy, coś do niej mówią łęgi wonne, może ostrzegają przed czemś?... Szemrzą życzliwie ale jakoś żałośnie. Ona wpija oczy w krasę i gorącą barwę purpury. Jest już blisko, już, jeszcze chwila i dochodzi do celu.
Pochyla twarz, zanurza w purpurowej czarze i napawa się silną wonią, pije zachłannie z tej kruży rozkoszy. Nie widzi nic dokoła, czar pochłania ją. Czy to sen?...
Pyszny purpurowy kwiat zaczyna się roztapiać. Co to znaczy!!...
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/153
Ta strona została skorygowana.