dychać z przemożnego wrażenia i trwogi w oczekiwania świadectwa Lory. Ufając święcie w niewinność Andrzeja, zaczynała się bać jej kłamstwa. Oczy Tarłówny gorzały niepokojem, dreszcze zimne mroziły jej ciało.
Smoczyńska po słowach Kościeszy zmieniła się na twarzy, usta jej zadygotały, gniewem zalśniły szafirowe źrenice. Patrzała wyzywająco i chłodno, wreszcie rzekła:
— Tak jest, byłam w Temnym hradzie z Olelkowiczem, ale spotkałam go tam bez uprzedniego porozumienia się z nim, sama chciałam go spotkać, gdyż podobał mi się!...
— A widzisz? — krzyknął Kościesza do Andzi.
— Proszę mi pozwolić dokończyć. Samo spotkanie to jeszcze nie romans, tego zaś nie było.
Wzięła Andzię za rękę.
— Wierz mi Aniu, że mówię prawdę.
— Ja ci wierzę i... w niego wierzyłam zawsze.
Kościesza rzucił na Lorę zdumione, złe spojrzenie, poczem roześmiał się długo bezczelnie i z tym rechotem piekielnym wyszedł z pokoju. Grzmotnął drzwiami, aż jęknęły ściany.
Andzia wyczerpana zupełnie upadła na łóżko, rozszlochała się jak dziecko. Lora usiadła przy niej i zaczęła ją uspokajać. Czego płacze i czego od niej chce ten stary szympans, ten potworny człowiek, który na Nerona mógłby pozować. Skąd przyszło mu do głowy posądzać ją o romanse z Olelkowiczem, czyż on tego nie widzi, że Andrzej kocha się w Andzi??... On pewno wie o tem doskonale i tylko chciał umyślnie intrygę zrobić. Ona, Lora, zna go dobrze i wie, jaki to „numer“. Andrzej zna go również i starając się o Andzię, będzie miał nieprzewidziane trudności, bardzo ciężkie, lecz nie ustąpi napewno i w walce tej może zwycięży. Niech aby Andzia nie da się wziąć pod wpływy ojczyma, niech mu nic nie wierzy i niech go unika jak zarazy, a wszystko może być dobrze. Olelkowicz to nie baba, stary szympans przeczuwa to i chce podkopać szanse Andrzeja.
Tarłówna słuchała słów towarzyszki i łzy jej obsychały, nadzieja wstępowała w serce. Zjednana przychylnością Smoczyńskiej, zbliżyła do niej swą rozgorączkowaną twarz, mówiąc żałośnie:
— Dlaczego on taki niedobry, Lorko, dlaczego niedobry?...
— Kto?
— Koś... cieszą — wyszeptała.
— Ano tak... Miłego masz tatuńcia, nie można ci go zazdrościć, powinnaś wyjść za mąż jaknajprędzej.
Andzia uśmiechnęła się, otoczyła ramionami szyję Lorki, mówiąc:
— Może to się stanie prędko, Loruś, może już bardzo prędko.
— Bo co?... Mówże!
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/161
Ta strona została skorygowana.