nie inaczej. Najpierw ty nie kochasz Olelkowicza.
— Przeciwnie! kocham go bardzo całą duszą i sercem — wykrzyknęła.
— Łudzisz się, jestem pewny i powinnaś mi zaufać. Miłość prawdziwa nie rodzi się w sercu dziewiętnastoletniego dziecka, to złuda, mrzonka, która zniknie tak prędko jak przyszła, śladu po sobie nie zostawiając. Gdybym ci na ten szalony krok pozwolił, przeklinałabyś mnie z czasem, bo gdyby ten szał minął, gdybyś się ocknęła za późno, gdyby ci zaciężył związek z tym... młokosem, wówczas miałabyś zupełne prawo na mnie składać winę twego nieszczęścia. Jestem twym jedynym opiekunem i poza miłością ogromną jaką żywię dla ciebie, mam jeszcze moralny obowiązek czuwania nad tobą. Nie mogę traktować tego lekkomyślnie, wierzaj mi Aneczko. Twoja matka umierając w moje ręce złożyła opiekę nad tobą, i woli jej dopełnię święcie.
W miarę jak mówił twarz jego nabierała sztucznego wyrazu dobroci i jakby uduchowienia, głos stał się miękki, zupełnie zmieniony. Tarłówna słuchała jego słów z zabobonnem przerażeniem. Dopóki groził i przedstawiał się okrętnym dla jej zamiarów, mniej się go bała, lecz teraz ta jego twarz natchniona, niebywały ton mowy, a wreszcie imię matki, którą wywołał jakby na świadectwo swych czynów, wszystko to zgnębiło ją i zrodziło nagle przestrach przed przyszłością. Ale jednocześnie ozwał się w niej bunt, przedewszystkiem miłość do Andrzeja wpłynęła silną falą do jej serca i ożywiła na nowo. Teraz ona zaczęła mówić, wynurzając przed Kościeszą całą głębię swego uczucia, wyznała mu, że tylko przedtem nie umiała uczuć tych nazwać, nie rozumiała ich, ale że to nastąpiło w ów pamiętny wieczór zimowy, kiedy ojczym wyprawił Andrzeja niegościnnie na podróż nocną w zawieję i na bezdroża. Wtedy to pierwszy raz serce jej drgnęło objawieniem, odtąd już tęskniła za nim i o nim tylko marzyła. I Andrzej kocha ją od dawna, ale widząc niechęć ojczyma był w rozterce, lecz miłość zwycięży wszystko, miłość tak święta wygra zawsze, bo sam Bóg miłować się pozwolił. Zresztą czyż Andrzej na miłość nie zasługuje?... O!... ona jest pewna, że gdyby żyła matka, pokochała by go również i nie sprzeciwiłaby się jej małżeństwu z nim. Dlaczego ojczym tak go krzywdzi swą nienawiścią? Czyż można nienawidzieć kogoś bez powodu? Co on zawinił, co w nim jest złego, ależ chyba potwornego, skoro na związek z nim ojczym zapatruje się tak tragicznie? Wypędził go oto z domu jak zbrodniarza bez prawa powrotu. Za co? Dlaczego?... Wszak jest porządnym człowiekiem i kocha ją i chce ją uszczęśliwić. Więc za to? Ale to jest mylna droga, to go nie wyrwie z jej duszy i on nie przestanie kochać, przeciwnie, tembardziej będą do siebie dążyli, bo oboje pokochali się na śmierć i życie.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/169
Ta strona została skorygowana.