Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/17

Ta strona została skorygowana.
II.
Handzia.

I znowu był jasny poranek czerwcowy.
Do gabinetu pana Teodora Kościeszy w Tużerogach wsunęła się cicho, wiotka postać jego pasierbicy. Stanęła na progu, zasłonięta ciężką kotarą adamaszkową i spojrzawszy na ojczyma, zalękła się trochę. Siedział w wysokim fotelu przy biurku pisząc coś szybko. Wyraz jego rysów był twardy, niemal złowrogi, brwi zmarszczone. Andzia nie lubiła u niego takiej twarzy przestraszała ją dziwnie, nasuwając wspomnienie mętne, z dzieciństwa zapamiętane. Żyła jeszcze wówczas jej matka. Andzia niechcący stała się świadkiem jakiejś przykrej sceny między matką i ojczymem. Co mówili, nie rozumiała, majaczy jej się tylko jak przez sen, że matka o coś prosiła, czy się za kimś wstawiała; pamięta, że w pewnej chwili zalana łzami i bardzo blada pocałowała męża w rękę i rzekła te słowa: „błagam cię Teodorze, zaklinam nie rób tego, do nóg ci się rzucę “ i Andzia drżąca ze strachu, za jakąś szafą, ujrzała śliczną postać matki chylącą się kornie przed ojczymem. Wówczas on szarpnął ją z gniewem, wyprostował i trzymając za ramiona, jak się Andzi zdawało, nazbyt silnie, wołał głosem ochrypłym z takim samym twardym wyrazem twarzy i zmarszczeniem brwi złowrogiem: „musisz mnie słuchać, bo ja tak każę, rozumiesz!“ Ośmioletnia wtedy Andzia zlękła się o matkę, wybiegłszy z za szafy, skoczyła do jej kolan, słyszała jeszcze jakieś straszne przekleństwa ojczyma, ale matka, płacząc, odeszła z nią, uciekała prawie pędem, zasłaniając dziecku uszy. Dziewczynka potem bała się ojczyma przez długi czas, i teraz ta jego groźna mina, taka sama jak we wspomnieniu tamtej chwili, onieśmieliła Tarłównę.
Bo wszak i ona szła z prośbą.
Kościesza podniósł głowę, Andzia wysunęła się z za kotary. Ujrzawszy ją odłożył pióro i uśmiechnął się łaskawie. Wyciągnął do niej rękę, mówiąc: