Tarłówna mówiła długo, z rosnącą mocą i wiarą, że broni świętej sprawy, która życiem jest dla niej.
Potoku słów Andzi Kościesza słuchał z zamkniętemi powiekami, co zwykł czynić gdy bał się zdradzić. Kipiał w nim gniew na pasierbicę i na Andrzeja. Czuł, że to nie jest przelotna miłostka dziewczęca, lecz miłość prawdziwa. W wyznaniach Andzi i w jej głosie nie było egzaltacji, ani taniego entuzjazmu, lecz była siła i wiara w niezłomne zwycięstwa własnych ideałów. W mózgu Kościeszy zapanował chaos myśli, pomysłów i sposobów nagłych jakby stłumić niebezpieczeństwo, wyrwać Andzię z pod uroku tamtego, zachować nadal, do nieskończoności pod swoim wpływem. Łatwo mu było zgnieść młodzieńcze zapały Jasia Smoczyńskiego, ale teraz to gra poważna; Olelkowicz to siła z którą trzeba się liczyć. I jakie stawiać zarzuty skoro ich niema? Młody, piękny, bardzo bogaty, partja jedna z pierwszych w tej prowincji, nazwisko stare, kniaziowskie, polor światowy, wykształcenie, zdobyte w zagranicznych szkołach, na studjach uniwersyteckich, jaknajlepsza opinja w okolicy... Wszystko plusy.
Jak wybrnąć z tej gmatwaniny rozpaczliwej, w której nawet nienawiść nie może odszukać winy ani powodu do potępienia? Olelkowicz nie ustąpi, nie da się usunąć biernie; walka być musi, on zażąda i ona zażąda wyjawienia powodu niechęci, odmówił mu już odpowiedzi na to pytanie, ale to za mało, oni pytanie to powtórzą, a co wówczas?... Rzucić na niego jakąś potwarz... obroni się łatwo i,... czy Andzia uwierzy?...
Tłok w mózgu pana Teodora stał się ciężkim i gniotącym. Zły demon jego szeptał mu coraz nowe i potworniejsze pomysły. Siedział tak z zamkniętymi oczyma, bezwiednie zmieniając wyraz twarzy i całej postaci. Był już jak posąg kamienny, chłodny i straszny. Rysy pozbyły się sztucznej maski łagodności, powróciły ostre linje niby zakute w twardość żelaza. Andzia umilkła, przez moment myślała, że on śpi, lecz wygląd jego uświadomił ją, że nie tylko nie przekonała go, ale on knuje na nich teraz nowy spisek i, że jej przemowa poszła na marne, jej wyznania żadnego tu nie odnalazły oddźwięku.
Powstała rozczarowana chcąc odejść.
Zbudził się jak ze snu.
— Odchodzisz?
— Tak, idę już. Widzę co raz jaśniej, że jestem tylko pasierbicą ojczyma, której los i szczęście nic nie obchodzi. Czemuż moja matka nie żyje, ona słuchała by inaczej mych pierwszych zwierzeń serdecznych.
— Przekonasz się z czasem, czem ja chcę być dla ciebie — rzekł głucho.
Zadrżała, przypomniały jej się nagle straszne słowa Lory, wypowiedziane rano, które ją ogłuszyły, jak młotem, lecz w które po namyśle nie uwierzyła, biorąc je za złośliwą potwarz
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/170
Ta strona została skorygowana.