stary tur przeliczył się wyzywając walkę z Andrzejem, to się musi skończyć pomyślnie dla was, gdy zaś zostaniesz żoną Andrzeja, nawet oficjalnie narzeczoną, będziesz kpiła z szympansa i z jego gróźb. Odbierzecie mu twoje majątki, o które mu tak chodzi i choć będzie mruczał, to go się już nikt nie ma po co obawiać. Andrzej cię uchroni.
Lora mówiła tak chcąc uspokoić kuzynkę, lecz bez najmniejszej wiary we własne słowa. Zmieniła też prędko temat. Przysunęła się do Tarłówny i całując ją rzekła przymilnie:
— Ty Andziu jesteś zawsze taka dobra, że tobie właśnie powinnabym wyznać wszystko, o co pytałaś mię rano, przed wejściem Kościeszy. Ale masz ty za wiele własnych kłopotów, własnych męczarni, aby cię mojemi sprawami absorbować... lecz Olelkowicz wybawi cię z niewoli. Opiekuj się stale... moją... matką, ona już stareńka i schorowana, biedne matczysko... ha! to już trudno!
W głosie jej drgnęło rozrzewnienie.
Andzia spojrzała na nią ze zdumieniem.
— O czem ty mówisz Lorko? i... i co się z tobą dzieje. Już to od rana zauważyłam, i Bronowski zauważył? Ty się kochasz w Adrjanie.
A Lora chwyciła Andzię w ramiona i tuląc się do niej z pasją mówiła:
— Nie kocham się, nie, ale szaleję... ja tylko tak potrafię i on również. Ty i Olelkowicz to co innego: my oboje miłość rozumiemy inaczej, praktyczniej. U nas jest szał i będzie dokąd nie zgaśnie, bo rozsadnikiem i źródłem miłości jest krew, ale nie serce, jak głoszą naiwni. U nas rozszalała się krew, kipi, wre, i to dopiero prawdziwa rozkosz.
— Lora co tobie? Co ty mówisz?... Co ten Okszta z ciebie zrobił?...
— Nauczył mnie szaleć.
Oderwała się nagle od Andzi, wyprężyła w tył całą figurę i zatknąwszy oczy rękoma, szeptała gorączkowo.
— Żebyś ty wiedziała jaka to rozkosz... jaka przeogromna, wściekła rozkosz! Ach Andziu ty... tego nawet nie przeczuwasz.
— Ale czego? Mów wyraźniej. Co jest taką rozkoszą?...
— Być we władaniu mężczyzny.
— Lora! — krzyknęła Tarłówna.
Tamta zaś nie zmieniając postawy szeptała dalej przez zaciśnięte wargi.
— Ja wiem, wiem, ty tego nawet nie rozumiesz więc i nie odczujesz, może z czasem, jak już będziesz Olelkowiczową i... to już co innego, usankcjonowane, tolerowane... ach! wyobrażam sobie takie święte stadło!... to już inny smak. Nie, za nic! Wolę szał, szał, aż do bezkresu.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/172
Ta strona została skorygowana.