do Andzi, wszak zwykle co tydzień przychodzi do Turzerogów, po rozkazy do dworu, samo więc zjawienie się starego nie mogło wzbudzić podejrzeń.
— Nic innego tylko musiał ktoś widzieć jak list oddawaliście panience, nie inaczej — mruknął niechętnie.
Grześko przysunął się i szepnął tajemniczo...
— Jasny panie, widzieć to nikt nie widział, ale... — tu zniżył głos jeszcze bardziej — w Turzerogach, był... Chwed’ko.
— Cóż to za djabeł?...
Borowy przeżegnał się.
— Chwed’ko taj hodi. Czy on człowiek, czy djabeł tego nikt nie wie, ale on za to wie i widzi wszystko. Niesamowity. Albo go kniaź nie widział wtedy, jak to my rok temu z bojarzynką, da z wami, od cyganów wracali, z ich obozu, co to ta stara wiedźma wróżyła tak pohano. On to nam przeszedł drogę w gąszczu, szara, straszna wołokita.
Andrzej wzdrygnął się niemile.
— Ach tak pamiętam, wstrętny płaz człowieczy, pamiętam i te wróżby Makruny worożychy... Wówczas raniutko na Krasnej duszohubie ujrzałem pierwszy raz... Handzię — dokończył szeptem.
Westchnął, usiadł ciężko na otomanie i smutnie zwiesił głowę.
Grześko patrzał na niego i przypomniał również minione obrazy, bo nagle zaczął mówić, robiąc rękoma ruch szeroki dookoła swej głowy.
— Rumiana, krasna zorza nad moczarami, wstało słoneczko, taj wszystko sobą omaściło; takie purpury jakby królewski płaszcz i jakieś liljowe światła i błękitniutkie, jakby niebo spadło i rozchyliło się w puch, da w mgłę niebieską. Tam przy stogach, łosie, bojary leśne, a złotolite czaple, a kolorowe kaczki, wszystko takie bohate w zorzy porannej, że jakby świat zawsze taki harny był, to zdaje się i niebo niepotrzebne. Ale ot, jasny pan polował, strzelił do kaczek, daj na Krasnej duszohubie przeleciał strach... śmierć... I zorza nie pomogła i cudne purpury i mgła niebieska, świeciły ptaki złotemi piórami, grały w słoneczku jak drogie kamienie, a radowały się, a rozmiłowane były we świecie i ot!... kula ich niedoli nadleciała niby sęp straszny i skrwawiła cudnieńkie pióra, zasnuła bielmem oczy, ni słońca, ni życia... Taj hodi!...
Olelkowicz spojrzał na starego z niemiłem ździwieniem.
— Cóż i ten zaczyna wróżby?...
Wspomnienia nadlatywały uparcie: słowa złowrogie Makruny skierowane do Andzi, ponura, groźna postać cyganki na tle pysznym obozu, białych szatr i mozaikowej perspektywy leśnej. I ta wróżba z ręki Andzi: „nad sokolicą bujną czarny kruk kracze, wywłóczy dolę z niej, pióra poszarpie“ — a potem te
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/179
Ta strona została skorygowana.