szłości, umilknie złowrogi zew płynący z bezbrzeżnie smutnych przepowiadań cygańskiej worożychy. Stłumić niechęć Kościeszy, zniweczyć jego upór, iść śmiało naprzód bez lęku... Lecz wobec tego i bez uprzedzeń etycznych, bez honorowych zobowiązań, bez ambicji?... Więc jechać do Turzerogów pomimo, że Kościesza wymówił mu dom?... A nie! To nad siły, tego znowu pominąć nie potrafię, to już nie dążenie do celu, to szarpanie etyki — jątrzył się Andrzej. — Nie jestem wszakże pierwszy lepszy; mój honor męski i mój rodzinny honor, moje społeczne stanowisko, ambicje, wszystko co we mnie czuje i myśli, wszystko to wstrząsa się na możliwość takiego postępku...
... Noblesse oblige — nie można o tem zapominać i nie wolno poniewierać szlacheckiego klejnotu, który jednak jest szlachectwem duszy. Zbrukać go, zbeszcześcić?... Nie, za nic! parwenjuszem nie jestem. Albo się posiada pewien arystokratyzm duchowy, albo nie, lecz jeśli tak, wówczas jasną swą gwiazdę zapala się wysoko, nie pełza z nią po ziemi, bo może być zdeptaną i zgasnąć.
Zatem samemu jechać nie można, to wykluczone do czasu, aż zmienią się okoliczności, te zaś muszą być zmienione.
Andrzej gorączkowo chodził wśród drzew, — znowu rosły nieprawdopodobne pomysły i upadały; na ich miejsce rodziły się nowe.
Błądząc tak po cienistym, przejaśnionym blaskami parku, młodzieniec zatrzymał się na skraju otwartej przestrzeni, gdzie były klomby kwiatowe. W oddali rysował się potężny, boczny kontur biały murowanego dworu, z podwójną, wielką czapą dachu, gdzieś wśród gazonów połyskiwała matowo, zielonkawa postać bogini Cerery w wieńcu na głowie i z sierpem w dłoni, wieczyście śniąca przy księżycu i jakby zapatrzona w dywan kwiatowy.
Zapach silny, aż duszący załechtał nozdrza Andrzeja. Stanął i patrzał. Roztocz seledynowo-sina, mistyczna jakaś poświata i cisza.
Olelkowicz szeroką piersią wchłonął wonne powietrze i odróżnił silny zapach ulubionych swych róż. Podszedł prędko do klombu, na którym rosły wspaniałe drzewka o bujnych koronach, oblepionych królewskiemi kwiatami. Odnalazł szkarłatne; uderzyła w jego oczy gorąca barwą, ciemniejsza pod omastą matowego światła, ale zawsze płomienna, tchnąca namiętnością i rozkosznym aromatem. Aksamitne, cudnie zwinięte kwiaty pochylały ku niemu dumne głowy, rosa błyszczała na ich przepysznych płatkach, niby łzy na rzęsach pięknej kobiety. Olelkowiczowi, któremu zawsze róże te uprzytomniały Andzię, wydało się, że to ona płacze. I w nim coś załkało. Szalonym rzutem objął krzak cały ramionami i, z okrzykiem miłosnym zatopił głowę w gąszczu kwiatów i liści. Nagarnął sobie na twarz mnóstwo róż i całował je zachłannie, łapał wargami atłasowe listki
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/181
Ta strona została skorygowana.