Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/184

Ta strona została skorygowana.

— Poczekaj Andziu, ja otworzę — zawołał Januszek.
Podczas, gdy chłopak pomagał jej niezgrabnie, Tarłówna przelotnie spojrzała na Jana Smoczyńskiego. Siedział blady, ze wzrokiem wbitym w filiżankę, z tak apatyczną twarzą, jakby nie słyszał i nie widział co się działo dokoła. Panna Ewelina miała wystraszoną minę, pani Smoczyńska z przerażenia była ledwo żywa. Podniesiony głos Kościeszy i jego zachowanie się ubezwładniło obie kobiety.
Gdy jednak Andzia wyjęła z paki purpurowe pęki róż, pachnące, świeże, przepyszne swem bogactwem, obie panie wyraziły mimowolny zachwyt. Jan wpatrzył się w kwiaty i zbladł jeszcze silniej. Januszek unosił się krzykliwie, Andzia zaś z rozjaśnioną jak zorza twarzą, z oczyma gorejącemi wyjmowała coraz nowe gałęzie szkarłatnych róż i wąchając całe ich snopy tak, że zakrywały prawie jej głowę, całowała kwiaty dyskrentie bardzo, ale z radosnym krzykiem serca, nieznając jeszcze treści listu i właściwego celu tęgo ładunku róż. Wybrała wszystkie, poczem wrzuciła je powtórnie do paki i porwawszy ją oburącz, pędem wybiegła z altany do siebie.
Kościesza zielono-siny, straszny, z okrutnie sfałdowanem czołem, ciężko powstał i poszedł w głąb ogrodu.
To co czuł i myślał nie potrafił na razie sformułować, huczało mu w głowie nieznośnie, rozumiał to jedno i najdotkliwiej, że został poskromiony przez Andzię jak dziki zwierz i... że Olelkowicz jawną rozpoczyna z nim walkę. Zrozumiał to odrazu, jak tylko kozak Andrzeja wszedł do altany. Chciał go przepędzić precz, byłby go wybił, bo nie władał sobą, — Andzia przeszkodziła.
Stałby się istotnie skandal, a co wówczas?... Można mieć na oku starego Grześka, który kilka razy prawdopodobnie nosił list do Andzi, ale teraz, skoro Andrzej przysyła otwarcie swego kozaka, w barwie i z blachą Olelkowiczów, tego bić i przepędzić byłoby już ryzykowne. Olelkowicz jest za potężny pan w tej okolicy, za wielu ma przyjaciół i popleczników, lekceważyć go publicznie i zadzierać z nim w taki sposób, równało się postradaniu opinji i, zyskaniu sobie wrogów w całej okolicy. Mogło to grozić nawet pojedynkiem lub sądem honorowym, ale obu tych ewentualności w stosunku do Olelkowicza Kościesza obawiał się panicznie. Czuł doskonale, że nikt go nie lubił. Po śmierci Izy, matki Andzi, całe obywatelstwo usunęło się od niego ostentacyjnie, w Turzerogach nikt nie bywał. Kościesza nie ubolewał nad tem, miał jednak to poczucie, że bezpieczniej z okolicą nie zadzierać, wolał aby go unikano, aniżeli by go sądzono. Przeczuwał, że tak lepiej. Wymówił wprawdzie dom Andrzejowi, lecz pomimo to przewagę jego nad sobą doskonale pojmował. Wiedział, że młody pan zachowując się dotychczas wstrzemięźliwie, tylko politykuje, również nie chcąc skandalu, lecz z innych pobudek. Z bolesną świadomością Ko-